Sowieci kazali Agnieszce iść sprzątać Gliwice. Wyszła bez bagaży. Zawieźli ją aż nad chińską granicę. Podobnie jak ok. 45 tys. innych Górnoślązaków.
Agnieszka z koleżankami codziennie razem modliły się w Kazachstanie na różańcach i śpiewały w swojej ziemiance pieśni kościelne. „Wom sie jeszcze chce śpiywać?!” – pytał jeden z mężczyzn. A dziewczyny na to: „Trudno, żeby my wszyscy płakali”.
Jak traktowali ich Rosjanie? – Akurat w naszym obozie byli dla nas bardzo grzeczni; tam żyli też dobrzy ludzie. W moim obozie Ślązacy umierali z powodu chorób. A łatwo się zarażali, bo byli niedożywieni – uważa.
List wujka arcybiskupa
Wśród wywiezionych w 1945 r. był też Konrad Skworc, brat ojca obecnego arcybiskupa katowickiego. Córka Konrada zapamiętała, że przysłał list z kopalni w Donbasie na Ukrainie, napisany na kawałku kartonu. Były tam zdania: „U mnie wszystko dobrze”, „jestem zdrowy”. To był ostatni sygnał od jej taty. Odtąd słuch o nim zaginął. – Oczywiście, ta wywózka nie była dobrowolna, za uchylanie się był odpowiedni paragraf. Podobno dziadkowi mówiono, żeby się ukrył, ale on nie posłuchał – powiedział nam Michał Jakubiec, wnuk Konrada Skworca.
Ślązacy, wychowani w szacunku do prawa i porządku, w 1945 r. często zbyt posłusznie stosowali się do wezwań, rozlepianych przez Sowietów rozlepianych na murach. Afisze te wzywały wszystkich mężczyzn między 17. a 50. rokiem życia do pracy przy sprzątaniu miasta. Przynajmniej w niektórych przypadkach można było próbować ukryć się i przeczekać.
Na wyznaczonych miejscach zbiórki Ślązaków otaczali czerwonoarmiści z karabinami. W ten sposób wpadł w ich ręce np. Augustyn Szołtysik, długoletni kościelny z Bytomia-Suchej Góry.
Były jednak też wywózki, przed którymi nie było ucieczki. W kopalniach „Prezydent” w Chorzowie i „Bobrek” w Bytomiu uzbrojeni Sowieci internowali całe załogi zmianowe. Górnicy prosto z szychty jechali na Wschód. A jeśli okazywało się, że stan ludzi się nie zgadza, Sowieci łapali kogoś na ulicy.
Wywożeni byli wspólnie Ślązacy uważający się za Niemców i za Polaków. W 2004 r. „Gość” zamieścił zdjęcie sześciu Ślązaków w kopalni w Kazachstanie, przekazane nam przez katowicki IPN. Na tym zdjęciu Krystyna Górniak z Kędzierzyna-Koźla rozpoznała... swojego ojca Wilhelma Marczoka. Ostatni raz widziała go w 1945 roku.
Wilhelm był polskim patriotą z Nowego Bytomia, dziś dzielnicy Rudy Śląskiej. W 1945 r. pracował w Hucie „Łabędy”. Sowieci wsadzili go do obozu tuż przy jego domu. – Tata czasem chodził pod naszymi oknami. Mój 13-letni brat Werner wyszedł, żeby tacie dać kawał chleba przez drut kolczasty – wspominała w 2004 r. Krystyna. W kącikach jej oczu lśniły łzy. – Jednak zobaczył to rosyjski strażnik i zaczął strasznie bić mojego ojca kolbą. Tata został leżeć. My, dzieci, krzyczałyśmy z okien – mówiła.
Brat Krysi rzucił się do panicznej ucieczki. – A Rosjanin w tym czasie wołał: „Gdzie jest ten Fryc, tego Fryca trzeba zastrzelić!” – dodaje Krystyna. Chłopiec przez resztę dnia i następną noc ukrywał się w klatce z królikami.
W marcu 1945 roku zmarł najmłodszy syn Marczoków, urodzony trzy miesiące wcześniej. Matka Florentyna poczekała, aż jej mąż znów podejdzie pod płot obozu, i pokazała mu przez okno trumienkę.
A w kwietniu Rosjanie kazali uwięzionym w Łabędach uformować kolumnę i poprowadzili w stronę dworca w Gliwicach. – Ja z bratem pobiegliśmy tam. Szliśmy kawałek drogi obok nich. Tata szedł i się do nas odwracał. Ale nagle jeden radziecki żołnierz kopnął nas tak, że wpadliśmy z bratem do rowu, a tatę znowu strasznie pobił. Wtedy widziałam go ostatni raz – mówiła "Gościowi" przed 15. laty pani Krystyna.
Powiedziała nam też, że chciałaby jeszcze tylko kiedyś dowiedzieć się, gdzie leżą kości jej ojca.
Agnieszka Kazior w 2012 r. przed domem w Gliwicach-Wójtowej Wsi Przemysław Kucharczak /Foto Gość