Interpretacja

Krzysztof Łęcki

publikacja 15.05.2018 09:30

Zeszłotygodniowy felieton zakończyłem apelem, by nie rezygnować z używania ironii i sarkazmu, ale jednocześnie - używać ich w stosownych dawkach. Na pewno niemniej ważne jest też to, by rozumieć kiedy ktoś stosuje w swej wypowiedzi środki ironiczne. Kto nie rozumie – zbiera cięgi, zwykle tym bardziej przykre, że przez ofiarę zupełnie niezrozumiałe.

Interpretacja Krzysztof Łęcki Roman Koszowskii /Foto Gość

W ramach rozgrzewki  rozpocznijmy od gagu, by następnie  przejść do takich tam, innych skojarzeń, skojarzeń może nie dla wszystkich zupełnie oczywistych. Ze zbioru tekstów Vaclava Havla [zatytułowanego] „Obywatel kultury” zapożyczam taką oto ilustrację gagu: „Odsłonięcie pomnika dobrobytu nie jest gagiem. Kiedy Chaplin śpi, również nie jest to gag. Kiedy jednak podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Dobrobytu okazuje się, że na kolanach rzeźby [pomnika Dobrobytu – KŁ] śpi żebrak Chaplin – wtedy mamy do czynienia z gagiem” (V. Havel, Obywatel kultury, Warszawa 2016, s.241-242). Havel podaje w swym szkicu wiele, w podobny sposób skrojonych przykładów gagu. Jak widać idzie tyleż o postrzeganie rzeczywistości, co o problemy w jej interpretowaniu. W przypadku gagu zdawać się one mogą – i najczęściej są rzeczywiście – prościuteńkie. O jakie poważniejsze problemy interpretacyjne może tu chodzić - dobrze obrazuje przypadek wzięty ze studium znanej amerykańskiej historyczki Marci Shore. Pisze o nim Małgorzata Szpakowska: „W bardzo skądinąd cennej książce Marci Shore [„Kawior i popiół, przeł. M. Szuster, Świat Książki, Warszawa 2008 – KŁ] znalazł się /…/ lapsus. Po powrocie i opublikowaniu relacji z Rosji Słonimski skarżył się w Kronice tygodniowej na straszną represję, której doświadczył. Mianowicie ambasada radziecka w trybie retorsji odcięła go od swoich przyjęć i podawanego tam kawioru. Amerykańska autorka żart ten jednak potraktowała z powagą, podnosząc >>bolesne następstwa<< publikacji Słonimskiego, które >>były nie tylko wytworem wyobraźni<<”. Tyle rozumie się ze Słonimskiego, kiedy się go nie rozumie. Niekiedy decydującą rolę odgrywa znak interpunkcyjny – choćby przecinek. Janusz Głowacki przypominał, jak   Słonimski zmienił wersję swego Poematu autobiograficznego. Nie mogąc wybaczyć Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, „że nie włączył się do opozycji i akceptuje miłość Edwarda Gierka. […] w wersie Julku miły i Leszku, drogi Jarosławie, Kaziu – wszystkich najczulej przyzywam z imienia – przesunął w 1972 roku jeden przecinek i wtedy przybrała taką oto postać: Julku miły i Leszku drogi, Jarosławie…”. W pierwszej wersji Jarosław był Słonimskiemu drogi – w późniejszej: już nie. Inny przypadek to środowiskowo czytelna aluzja. W swej charakterystyce różnych typów czytelników Słonimski pisze o jednym z nich:  „Czytelnik piła, który lubi Hebbla. […] Mówi, że to głębokie, i sam przez to ma się za inteligenta. /../ ciemny, wykoślawiony błazen. […] Takiego nie można niczym przekonać, można go tylko wyrzucić na szmelc. Niepotrzebny, martwy, tępy czytelnik”. Trzeba wiedzieć, w czasie kiedy Słonimski to pisał, było dla wyrobionego czytelnika oczywiste, że znany antagonista Słonimskiego, Karol Irzykowski napisał rozprawkę Fryderyk Hebbel jako poeta konieczny.       Tym samym, nie wymieniając Irzykowskiego z nazwiska, Słonimski dopiekł swojemu antagoniście, określając go jako – właśnie - „ciemnego, wykoślawionego błazna, niepotrzebnego, tępego czytelnika, którego  nie można niczym przekonać, można go tylko wyrzucić na szmelc”. Możecie Państwo pomyśleć, że podejmuję temat błahy, jakieś żarty literatów, towarzyskie kody, interesujące doprawdy nielicznych – najprawdopodobniej wyłącznie literacki „mały światek”. I tak oczywiście bywa. Pisze Klementyna Suchanow w biografii Witolda Gombrowicza o „sytuacji literackiej” warszawskiej kawiarni przed rokiem 1939, w aspekcie ”humoru towarzyskiego”, być może „nieświadomie, ale schlebiającego tzw. środowisku. /…/ Taka satyra gładka, w gruncie rzeczy uprzejma /…./, jej popularność trwa tak długo, dopóki istnieje konkretne środowisko, którym się syci, po czym ginie. Otóż, to prawda, tak bywa, ale - nie zawsze. Niekiedy idzie o sprawy poważniejsze. Jak przekonuje antropolog, Ludwik Stomma, francuski polityk może „/…/ rzucić słówko zabójcze, ale do odczytania na trzecim lub czwartym poziomie, a nawet na najwyższym piętrze drapacza chmur” („Polityka” nr 41, 5.10-11.10). Ktoś powie – dobrze, ale to wreszcie też tylko  słowne gierki, nic specjalnego z nich nie wynika. Nie odmawiam komuś takiemu racji, bo bywa i tak, acz  warto wsłuchiwać się w mowy inteligentnych polityków – bo są przecież i tacy.  No cóż, niekiedy diabeł tkwi w szczegółach, ale czasem także w formie politycznych wypowiedzi. Ale są też sprawy o charakterze naukowym i historycznym zarazem, w których rozstrzygnięcie kwestii: czy mamy do czynienia z wypowiedzią ironiczną, czy też nie, staje się dla życia społecznego ważne. Oto fragment recenzji książki doktor Ewy  Kurek „Poza granicą solidarności. Stosunki polsko żydowskie 1939-1945” zamieszczonej w „Gazecie Wyborczej” „Autorka cytuje Czerniakowa i Ringelbluma tak, jakby nie rozumiała, że nie mogli oni o wszystkim pisać wprost, że używają ironii czy szyfrują fakty na wypadek, gdyby ich zapiski wpadły w ręce Niemców”. Otóż ten spór interpretacyjny jest fundamentalny nie tylko dla odczytania zapisków Czerniakowa i Ringelbluma, ale dla przerażającej rzeczywistości Holocaustu. Dobrze, żeby sporem tym zajęli się niezaangażowani emocjonalnie historycy. Na marginesie - mam nadzieję, że jest tych ostatnich jest znacznie, znacznie więcej niż poważnych polityków.