Józef ciął drzewo piłą tarczową. Chwila nieuwagi i... stało się – maszyna ucięła mu rękę. Gdy trafił do szpitala przy trzebnickim klasztorze, uparł się, by ją przyszyć. „Toduś, operujemy” – usłyszała s. Teodozja. Przełomowe dla europejskiej medycyny zdarzenia rozegrały się właśnie tu, u grobu patronki Śląska.
Trzeba przyznać, że Józef Maszkiewicz, młody pracownik Pafawagu, potrafił dopiąć swego. Jego matka, gdy zobaczyła, co się stało, zaczęła mdleć. Józef sam starał się opatrzyć sobie pokiereszowaną lewą rękę. – Odciętą część schował między pustaki – opowiada s. Teodozja Winnicka, wieloletnia pielęgniarka instrumentariuszka w trzebnickim szpitalu, a potem dyrektorka ZOL-u. – Mieszkał na wsi. Zanim przyjechała karetka, upłynęły prawie 2 godziny. W szpitalu zawinięta w gazetę ręka znalazła się pod kaloryferem w gabinecie zabiegowym. Nalegał, by ją przyszyć.
Robi się różowa!
Był 21 października 1971 r. – Przy stole operacyjnym stali dr Ryszard Kocięba, dr Deodat Łapczyński oraz dwóch młodych lekarzy: Janusz Kaczmarzyk i Mirosław Jacaszek. Skończyliśmy właśnie operować przepuklinę, kiedy weszła doktor Lidia Wilowska-Kocięba i mówi: „Rysiu, przywieźli amputowaną rękę” – wspomina siostra. – „No i cóż z tego?” – usłyszała. „Obciętą rękę… Pacjent przywiózł ją z sobą i chce, żeby ją przyszyć...”.
S. Teodozja ze zdjęciem sprzed 42 lat, na którym widać ją oraz Józefa Maszkiewicza po udanej operacji
Agata Combik /Foto Gość
Podczas krótkiej wymiany zdań zapadła decyzja. Doktor Łapczyński stwierdził, że ewentualnie, jak się ręka nie przyjmie, to „utniemy wyżej”. Siostra Teodozja – nazywana przez dr. Kociębę „Todzią” lub „Todusiem” (dr. Łapczyńskiego nazywał z kolei „Dodusiem”) – wspomina szybkie przygotowania. Odcięta kończyna była szorowana szczotką; doktor przepłukał wszystkie jej naczynia, włożył w sól fizjologiczną i antybiotyk. Siostra podkreśla, że dr Kocięba, wtedy od niedawna ordynator oddziału chirurgicznego, był w rzeczywistości dobrze przygotowany do takiej operacji. Jako uczeń znanego chirurga, prof. Wiktora Brossa, znał się dobrze na naczyniach, nimi zajmował się, zdobywając specjalizację doktorską. – Mogliśmy przeprowadzić taką operację także dlatego, że już wcześniej dr Sokołowski, poprzedni ordynator, operował głębokie naczynia, mieliśmy więc odpowiednie zaciski do naczyń – wyjaśnia siostra. – Operacja trwała około 6 godzin. Kiedy już naczynia zostały zespolone, pamiętam zapierający dech w piersiach moment, gdy trupio blada ręka stopniowo stawała się lekko różowa. Ta zmiana koloru „szła” wyżej i wyżej, aż w końcu na takim otarciu przy kciuku pojawiła się krew. Udało się! Siostra Teodozja wspomina, jak w tej chwili weszła na salę s. Hilga, a dr Kocięba wśród emocji złapał ją za biały welon – tak, że odbiła się na nim czerwona dłoń, która potem nieco zdziwiła leczonego w szpitalu ks. Wawrzyńca Bochenka. – Kiedy Józef przebudził się rano i zobaczył swoją rękę, krzyknął: „Mam!” – mówi siostra i pokazuje zdjęcia szczęśliwego chłopaka i pochodzące sprzed 42 lat gazety z entuzjastycznymi artykułami. Józef, niestety, dziś już nieżyjący, cieszył się i chlubił swoją ręką – chwilami może aż za bardzo... Kiedyś nosił w niej magnetofon, aż mu się odciski porobiły; potrafił nawet wdać się w bójkę, wymachując w walce krzesłem trzymanym w przyszytej kończynie.