107,6 FM

Ostatni Mohikanie polskiego katolicyzmu?

Koniec. W takim kształcie to już nie wróci. Powoli trzeba oswajać się z myślą, że w skali całej Polski czasy kościołów pełnych wiernych minęły. Gromadzone od lat dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego nie pozostawiają nam złudzeń. Te opublikowane w 2018 roku pokazują wyraźnie systematyczny spadek osób uczestniczących w coniedzielnej Eucharystii oraz przystępujących do sakramentów.

Ogólnopolskie dane, zebrane niezależnie od wieku pokazują, że w niedzielę uczęszcza do kościoła tylko 36 procent osób deklarujących się jako katolicy, a do komunii świętej przystępuje nieco ponad 16 procent. Co więcej, tendencja spadkowa z roku na rok utrzymuje się i pogłębia, co pokazuje, że w kraju nad Wisłą trwa proces żegnania religijnych przyzwyczajeń i już zbieramy jego pierwsze owoce. Przez ostatnie lata żyliśmy w ułudzie, że czas sekularyzacji i desakralizacji przestrzeni wiary w Polsce nigdy nie nastąpi, że procesy, które od lat obserwowaliśmy na Zachodzie nigdy do nas nie dotrą, albo przynajmniej – że w łagodniejszej formie. Niestety, dotarły. Być może gdzieś podświadomie liczyliśmy na to, że ochroni nas pamięć o Janie Pawle II, słowiańskie przywiązanie do tradycji przodków, może swoisty mit narodowego mesjanizmu. Nie ochroniły. Mit okazuje się niezrozumiały dla współczesnego młodego pokolenia, żyjącego w globalnej wiosce i bardziej zainteresowanego tym, co słychać w świecie wirtualnych podbojów niż w sferze naszych lokalnych, filozoficzno-kulturowych archetypów; przywiązanie do tradycji zmurszało i nadgryza je ząb czasu, ponieważ nie mieści się w sferze aktualnie obowiązujących kodów. Nie jest „prestiżowe”, „trendy”, „cool” czy „na czasie”, a jednostki, które je pielęgnują, należą raczej do elity z dnia na dzień coraz bardziej egzotycznej, niż do dominującego w sferze publicznej ogółu. A Jan Paweł II? Okazało się, że zarówno za życia jak i po śmierci nie zamierza nas poklepywać po plecach; raczej wymaga, a próba nawet powierzchownego wnikania w istotę jego myśli prowadzi nas do wniosków, od których chcielibyśmy uciec: że rację bytu ma tylko żywa, radykalna wiara. Ona powinna być zasadą organizującą naszą doczesność i zapowiadającą wieczność. Co nam zatem pozostaje? Skok wiary prowadzący właśnie do wnętrza tej prawdy. Decyzja, którą każdy z nas musi podjąć osobiście – że wybieram Jezusa jako mojego Pana i Zbawiciela, całkowicie oddając mu moje życie, aby nim kierował. I uwaga, to nie może być gołosłowna deklaracja, kolejny pobożny unik, który zastosujemy, żeby dobrze się poczuć i mieć na chwilę duchowy święty spokój. To musi być wybór, który pociągnie za sobą całą moją codzienność – początek nawrócenia, przemiana sposobu myślenia i stylu życia. Działa tu prosta zasada: nawrócą się narody, gdy nawrócą się państwa; państwa – gdy nawrócą się miasta; miasta – gdy parafie, a parafie – gdy w nich nawrócimy się my. Co to znaczy w praktyce? Kłopot z naszą wiarą często polega na tym, że choć wyznajemy Boga ustami, w praktyce żyjemy tak, jakby Go nie było. Bóg nie gości u nas o poranku i wieczorową porą, chyba, że składamy Mu daninę w postaci szybkiego paciorka. Nie poszukujemy go wśród biblijnych wersetów, chyba że zasłyszanych przypadkiem, w przelocie. Nie karmimy się Jego ciałem, ewentualnie podczas okazyjnych świąt i to też nie zawsze. Pojęcia takie jak rekolekcje, kontemplacja, asceza, wspólnota brzmią dla nas egzotycznie i niebezpiecznie, a częstsza spowiedź i Eucharystia w tygodniu to niemal psychiczna opresja. W efekcie, czy to, co jeszcze pozostaje z naszej wiary, przypomina w ogóle coś więcej, niż zlepek sentymentalnych przyzwyczajeń? Czy możemy się dziwić, że nasza wiara jest słaba i nie wytrzymuje próby czasu, jeśli dawno zgasł w niej ogień, który powinien ja od wewnątrz rozpalać? Przesadza pan – powie ktoś. Owszem, może trochę. Może przerysowuję pewne tendencje, przejaskrawiam fakty. A jednak właśnie fakty pokazują, że najbardziej żywotne i życiodajne środowiska w Polsce – te które ewangelizują, modlą się i prowadzą innych do autentycznego spotkania z Bogiem – żyją właśnie w taki sposób: wiarą radykalną, autentyczną; przekonaniem, że Bóg nie umarł po to, abyśmy go tkliwie wspominali, ale po to, aby zmartwychwstać i żyć w nas oraz z nami. Co nam daje nasza wiara, jeśli nie uwzględnia właśnie tego – że Jezus Chrystus to nie sentymentalna idea, lecz prawdziwa realna osoba, która chce być obecna w naszym życiu? Czy potrafimy na to się zgodzić? Powiedzmy sobie szczerze, taka wiara to nie formalny wymóg, kolejny kościelny nakaz podany do zrealizowania. To przywilej. Owszem, do zbawienia wystarczy nam poprawne życie i formalne przestrzeganie przykazań. Problem w tym, że wystarczy prawdopodobnie tylko nam. Taki przykład nikogo nie pociągnie i do wiary nie doprowadzi. Jeśli więc szczytem naszych ambicji jest chwalebny tytuł katolickiego Ostatniego Mohikanina, to już wkrótce z dużym prawdopodobieństwem będziemy mogli w tej kwestii liczyć na sukces. Sęk w tym, że jakoś tak niezręcznie byłoby go świętować.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama