Poroniłam...

jsb

publikacja 15.10.2017 08:00

Utrata dziecka nienarodzonego zawsze jest dramatem. Czasem jednak ten dramat staje się jeszcze większy za sprawą innych ludzi.

Poroniłam... Wrocław, 15.10.2015. Dzień Dziecka Utraconego. Pomnik nagrobny autorstwa Martina Hudáčka na cmentarzu Osobowickim przedstawiający rodziców cierpiących po utracie swego nienarodzonego dziecka. Karol Białkowski /Foto Gość

Opisane poniżej historie nie należą do lekkich, łatwych i przyjemnych. Nie mają też happy-endu. Są za to prawdziwe.

Historia pierwsza

Listopadowy wieczór. Do znanego powiatowego szpitala trafiam w 11. tygodniu ciąży, z lekkim krwawieniem i silnymi skurczami. Podczas badania ginekologicznego dzieje się to, czego obawiam się najbardziej, dochodzi do poronienia. Lekarz mówi, że niestety nic już nie da się zrobić. Zaprasza mnie na USG, zdruzgotana proszę, by mógł towarzyszyć mi mąż. Doktor jednak kategorycznie odmawia. Mąż, który w tym samym szpitalu był obecny przy porodach trójki naszych starszych dzieci, teraz nie może być obecny przy zwykłym badaniu. W jego trakcie lekarz potwierdza, że dziecka nie ma i konieczny jest zabieg wyłyżeczkowania jamy macicy. Ja z płaczem mówię tylko, że chcę pochować moje dziecko.

W szoku powtarzam to jak mantrę, każdej pielęgniarce i każdemu lekarzowi, z którymi mam styczność później. Przeprowadzony zostaje zabieg pod narkozą. W tym czasie mąż jedzie do domu po rzeczy, które mogą mi być potrzebne w szpitalu. Kiedy wraca, dyżurująca położna wita go słowami: „Co mamy zrobić z tymi resztkami, bo żona coś mówi, ale wie pan, ona jest ten tego..”, wymownie kręcąc przy tym palcem przy skroni. Mąż zdecydowanie żąda zabezpieczenia szczątków naszego dziecka tak, byśmy mogli je pochować. Po czym zostaje wyproszony ze szpitala z uwagi na nocną porę. Następnego dnia liczę na to, że ktoś powie mi, co dalej, co mamy teraz zrobić. Ale podczas wizyty lekarskiej dowiaduję się tylko, że wyjdę ze szpitala za kilka godzin i że mogę otrzymać L-4. Pytam więc jedną z położnych, co robić, ona radzi, by skontaktować się z miejscowym zakładem pogrzebowym, bo oni mają doświadczenie i znają procedury w takich wypadkach.

Po czym przysyła do mnie pracownika tego zakładu, który akurat przyjechał do szpitala po czyjeś zwłoki. W służbowym fartuchu i rękawicach człowiek ten, w wielkim zakłopotaniu, jest w stanie złożyć mi tylko kondolencje, zresztą jedyne, jakie usłyszałam w tym szpitalu. Informacji szukam więc w internecie i tam znajduję wszystko, co chcę wiedzieć. Kiedy przyjeżdża mąż, udajemy się do ordynatora z prośbą o wydanie szczątków naszego dziecka do pochówku i materiału poporonnego w celu przeprowadzenia badania pozwalającego określić płeć. Lekarz zdziwiony mówi, że to nie jest takie proste, bo o takich zamiarach należy personel szpital informować wcześniej, a teraz jest za późno, bo tkanki są już w formalinie, która uniemożliwia przeprowadzenie badań. Robi mi się słabo, kiedy to słyszę. Spokój zachowuje mąż, który mówi, że jasno i zdecydowanie prosiliśmy o zabezpieczenie ciałka dziecka i informowaliśmy personel, że chcemy je pochować. Jego pewny i stanowczy ton powoduje, że ordynator zaczyna się wycofywać, obiecując w końcu, że sprawdzi, jak wygląda sytuacja.

Wracamy na oddział. Po kilkunastu minutach ordynator fatyguje się do nas osobiście, by powiedzieć, że jednak się pomylił, ciałko jest i zaraz przyjdzie lekarz, który przygotuje nam próbkę tkanek do badania. Ten rzeczywiście przychodzi. Nie próbując nawet ukryć niezadowolenia z powodu powierzonego mu zadania, pyta pielęgniarkę: „Gdzie to jest?!”. Ta odpowiada: „W brudowniku”…. Wszystko w naszej obecności. Po raz kolejny robi mi się słabo. W końcu otrzymujemy zabezpieczoną do badań próbkę, którą zawozimy do laboratorium genetycznego, wyszukanego w internecie. Szczątki naszego dziecka ma zabrać zakład pogrzebowy, bo takie jest prawo. Ze szpitala wychodzę zrozpaczona i upokorzona, z poczuciem, że mnie i moje dziecko odarto z wszelkiej godności.

To jednak nie koniec tej historii, bo kiedy za kilka dni przychodzą wyniki potwierdzające płeć żeńską dziecka, ogarniają mnie złe przeczucia… Mając w pamięci to, jak potraktowano nas w szpitalu, wracam do laboratorium i proszę o pobranie mojego DNA i porównanie go z tym znalezionym w materiale poporonnym. Niestety moje obawy okazują się słuszne… Wychodzimy na pogrzeb, kiedy otrzymujemy telefoniczną informację o tym, że w próbce przygotowanej przez szpital nie ma tkanek pozwalających na określenie płci dziecka, jest tylko materiał z moim osobistym DNA… Podczas pogrzebu nie potrafię myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, co znajduje się tej w małej, białej trumience, którą składamy do grobu….

Historia druga

Lipcowy poranek. Znów jestem w ciąży i znów trafiam do szpitala. Tym razem to 15. tydzień i wiem już, że moje dzieciątko nie żyje. Zmarło kilka dni wcześniej, pokonane przez zespół ciężkich wad genetycznych wykryty w 11. tygodniu ciąży. Do szpitala zgłaszam się, bo konieczne jest wywołanie porodu, na tym etapie ciąży zwanego jeszcze poronieniem indukowanym. Przyjeżdżam do szpitala w Pyskowicach, gdyż wiem, że w tym szpitalu przestrzegane są zasady poszanowania życia ludzkiego od poczęcia, a ordynator oddziału położniczego jest człowiekiem bardzo wierzącym. Po przyjęciu robione jest badanie USG, podczas którego lekarka pokazuje mi wszystko dokładnie i tłumaczy, że na pewno nic już nie da się zrobić… Prosi o zgodę na podanie leków mających wywołać poronienie. Po kilku godzinach rodzi się malutki, martwy chłopczyk. Przytulam go i trwamy tak przez jakiś czas, po czym przychodzi położna. Obejmuje mnie i pociesza, następnie zabiera mojego synka, niosąc go po prostu w swoich dłoniach, jak dziecko, a nie jak coś obrzydliwego w naczyniu czy przy użyciu narzędzi. Nie zdaje sobie nawet sprawy, jak wiele dla mnie znaczy ten prosty gest. Kiedy przyjeżdża mąż, dostajemy ciałko naszego synka godnie zabezpieczone i zostajemy z nim sam na sam, by się pożegnać.

Zanim to następuje, przychodzi jeszcze położna oddziałowa, która pyta, jak się czuję, i przekazuje wyrazy współczucia. Wręcza mi garść ulotek o grupach wsparcia, o poronieniach i miejscach, gdzie szukać pomocy. Informuje, że mam prawo do pochówku i świadczeń socjalnych, tłumaczy też, gdzie i jak to załatwić. Przychodzi też lekarz i wyjaśnia, że chciałby uniknąć zabiegu łyżeczkowania macicy, bo to bardzo inwazyjny zabieg. Pyta, czy zgadzam się poczekać na samoistne oczyszczenie się narządu. Zostaję w szpitalu dzień dłużej, ale unikam pozostawiającej trwałe ślady interwencji chirurgicznej. Ze szpitala wychodzę z wielkim bólem w sercu, ale też ze wspomnieniem mojego ślicznego synka i chwil z nim spędzonych. Wychodzę również z poczuciem, że moje dziecko zostało potraktowane z godnością i szacunkiem, tak jak powinno się traktować każdego człowieka, który odchodzi.

Według polskiego prawa, niezależnie od czasu zakończenia ciąży kobiecie przysługuje prawo do pochówku dziecka, jego rejestracji w USC, zasiłku pogrzebowego oraz 8-tygodniowego urlopu macierzyńskiego. Aby zarejestrować dziecko w Urzędzie Stanu Cywilnego, potrzebne jest zaświadczenie ze szpitala potwierdzające, że dziecko urodziło się martwe, oraz określające jego płeć. Jeśli wczesny etap ciąży nie pozwala na określenie płci, można z materiału poporonnego w wyspecjalizowanych laboratoriach wykonać badanie DNA. Badanie to kosztuje około 400 zł. Szpitale są zobowiązane do umożliwienia pochówku martwo urodzonego dziecka, a także do informowania kobiet o przysługujących im prawach oraz o możliwościach uzyskania wsparcia psychologicznego.

Więcej na: poronilam.pl.

Przeczytaj także:

Opowieść o Samuelu

Jak ukoić ból po stracie dziecka

Poroniłam...

Wsparcie daje grupa

Miejsce, którego bardzo brakuje

Dzień Dziecka Utraconego