Mała wielka historia

Aleksander Bańka

publikacja 13.04.2018 09:30

Właściwie co roku, w okolicach tej daty moje myśli intensywniej krążą wokół jego osoby. Od ośmiu lat – od momentu pamiętnej Katastrofy Smoleńskiej – w szczególny sposób. Zbieżność dat jest przedziwna. On również zginął 10 kwietnia, tylko że siedemdziesiąt lat wcześniej. Pradziadek Alfons. Zamordowany przez NKWD w Katyniu wiosną 1940 roku.

Mała wielka historia Aleksander Bańka Roman Koszowski /GN

Tym razem sięgam ręką do przepastnej szafy i wyciągam przechowywaną tam pieczołowicie starą, podniszczoną kopertę. W środku duże zdjęcie w sepii, pożółkłe i częściowo już wyblakłe, zrobione jakieś niecałe dziewięćdziesiąt lat temu. Spogląda na mnie twarz przystojnego młodego mężczyzny z zawadiackim uśmiechem błąkającym się w kącikach ust i niezwykłymi jasnymi oczami. Pradziadek miał wówczas dwadzieścia sześć lat. Zginął dziesięć lat później. To jedna z wielu historii, które stały się udziałem ogromnej liczby polskich rodzin zamieszkujących kresy wschodnie. W 1940 roku stalinowscy oprawcy zamordowali około dwudziestu tysięcy polskich oficerów broniących wschodniej granicy Polski przed rosyjską agresją. Jednym z nich był mój pradziadek Alfons.

Zanim wybucha wojna, jako młody mężczyzna z wykształceniem technicznym pracuje w Magistracie miasta Wilna. Po ukończeniu Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty w Berezie Kartuskiej (słynnej „podchorążówki”) wstępuje w związek małżeński. Na świat przychodzą kolejne dzieci. Wszystkie wiadomości o pradziadku z tego okresu, przechowywane jeszcze w zbiorowej pamięci rodziny, mają w rzeczywistości swe źródło we wspomnieniach mojego nieżyjącego już dziadka, który po raz ostatni widział swego ojca w wieku dziewięciu lat. Tuż przed wybuchem wojny Alfons, w stopniu podporucznika rezerwy, zostaje przeniesiony do Batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza i następnie zmobilizowany w 1939 roku. Dwie ostatnie wiadomości od niego docierają do rodziny już po zakończeniu działań wojennych, z obozu jenieckiego w Kozielsku, gdzie przetrzymywani byli polscy oficerowie. To list z listopada i krótki telegram z grudnia 1939 roku. Pamiętam, jakie wrażenie wywarły na mnie te wiadomości – zwłaszcza list, pisany kopiowym ołówkiem na skrawku papieru. Bił z niego spokój, słowa otuchy dla najbliższych, wielkie zaufanie Bożej Opatrzności i ogromna miłość do Ojczyzny. To wszystko. Później, przez pięćdziesiąt lat rodzina szukała jakiejkolwiek wieści o Pradziadku, zwracając się o pomoc do rozmaitych organizacji – do Polskiego Czerwonego Krzyża, Angielskiego Czerwonego Krzyża, Komendantury obozu w Kozielsku. Wszystko na nic. Stwierdzano lakonicznie, że zaginął, że nie figuruje na listach. Dopiero po rozpadzie reżimu komunistycznego w Rosji udało się ustalić prawdę. W przekazanych przez Rosję listach przewozowych NKWD z Kozielska do Katynia, nazwisko i imię Pradziadka figuruje na liście z 9 kwietnia 1940 roku. Wiedząc dziś o tym, jak przebiegał transport i jakie metody stosowali stalinowscy oprawcy, można bezspornie stwierdzić, że zamordowano go dzień później, 10 kwietnia.

Patrzę na fotografię Pradziadka. Dlaczego zdecydowałem się dziś na taką opowieść? Bynajmniej nie ze względu na prywatę. Jego historia jest jedną z wielu – małą na tle wielkich i wielką na tle małych. Takich historii jest więcej. Właściwie chyba nawet każdy z nas – jeśli pogrzebie w dziejach swych przodków znajdzie niejeden przykład ofiarności, poświęcenia, odwagi, miłości. Znajdzie bohaterów. Warto na nowo ich odkryć, obudzić wspomnienia, pielęgnować pamięć. W czasach, gdy rozpadają się wartości i gdy to, co najbardziej wzniosłe jest brutalnie negowane, mogą być bardzo pomocni. I nie chodzi bynajmniej o ckliwe wspominki. Chodzi o Świętych Obcowanie. Oni przecież nie odeszli na zawsze w świat naszych okazyjnych zamyśleń. Przeciwnie – żyją dziś intensywnie w Bogu; kochają, opiekują się, orędują – są nieustannie z nami.