1. Księga Izajasza bywa nazywana „piątą Ewangelią”. Po psalmach jest najczęściej cytowaną księgą w Nowym Testamencie. Dzisiejszy fragment to obietnica zbawienia, które jest ukazane obrazowo jako przemiana pustyni w ogród. Bóg, stwarzając człowieka, umieścił go w ogrodzie Eden (symbol pełni życia). Człowiek musiał opuścić raj z powodu grzechu. Skutki odejścia człowieka od Boga sięgnęły także ziemi: „Przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu”. Obiecane zbawienie to powrót do ziemi żyznej, bogatej, pełnej życia. Nadejście Mesjasza będzie więc odnowieniem ziemi.
2. „Wtedy przejrzą oczy niewidomych i uszy głuchych się otworzą…” Zapowiadane zbawienie to także odnowa człowieka, udoskonalenie cielesności podległej chorobom, kalectwu, umieraniu. Jezus jako Mesjasz, dokonując cudów, wypełnia te Izajaszowe zapowiedzi. Ale celem misji Chrystusa nie było wyleczenie wszystkich chorych, ale wlanie ludziom nadziei, że nasze doczesne cierpienia kiedyś się skończą. Bóg jest silniejszy niż choroba i śmierć. Jezus przez swoje Wcielenie, krzyż i zmartwychwstanie nie dokonał odkupienia nas z ciała, ale odkupienia ciała! W Nim jest lekarstwo na wszelkie schorzenia. Odnowiona cielesność człowieka będzie w harmonii z duchem. Tryumf życia obejmie świat i człowieka.
3. Gdy człowiek odwraca się od Boga, ziemia jego życia staje się jałowa. Zachodnia cywilizacja umiera, jest bezpłodna. Łona kobiet, najbardziej żyzna część cielesności, stają się pustyniami, które nie dają życia, a często stają się miejscem śmierci. Ludzka mądrość zostaje zastąpiona inteligencją martwych układów scalonych. Święta Bożego Narodzenia bywają coraz częściej świętami pustki otoczonej świecidełkami. Niewielu pamięta, Kto się narodził, po co i dlaczego. Jingle Bells – dzwoneczki dzwonią na całego, ale imię Zbawiciela się nie pojawia. Jeśli kołyska pozostanie pusta, na nic zda się jej dekorowanie. Adwent to czas zwrócenia się ku Bogu, który przychodzi. Idzie przez nasze pustynie pokornie jak dziecko. I tylko On może dać nam prawdziwą radość. Tylko z Nim ustąpią nasz smutek i nasze wzdychanie. Inaczej będziemy mieć święta pustej kołyski. Pustynia, choćby była udekorowana tysiącem świateł, pozostanie pustynią. Życie jest z Boga. Bez Niego jest śmierć.
Musiał być św. Jakub człowiekiem stąpającym mocno po ziemi. Jego wiara zdaje się prosta i gorliwa, pomaga mu dla Chrystusa znosić utrapienia. Zwraca uwagę fakt, że we fragmencie listu, który wybrano jako drugie czytanie tej niedzieli, aż trzy razy pada słowo „cierpliwość”, a dwa razy „wytrwałość”. Do takiej właśnie postawy w obliczu różnych przeciwności zachęca Jakub chrześcijan. Jakie konkretnie przeciwności ma na myśli? Nie chodzi mu o szykany ze strony wrogo nastawionych do chrześcijan Żydów czy pogan. Raczej o problemy z... sobą samym i z braćmi w wierze. Apostoł radzi, by modlić się o mądrość dla siebie, by nie wywyższać się z powodu bogactwa, chętnie słuchać, niewiele mówić, powściągać gniew, nie zwracać uwagi na godności, nie mówić o miłości, ale ją praktykować, powściągnąć własny język, unikać zazdrości czy kłótni... To w obliczu takich właśnie trudności chrześcijanin powinien być cierpliwy i wytrwały w dążeniu do tego, co dobre. Jak rolnik, który wie, że niczego w wegetacji roślin nie przyspieszy, i spokojnie czeka na jesienny i wiosenny deszcz, przekonany o tym, że na pewno przyjdzie, tak chrześcijanin powinien ze spokojem oczekiwać powtórnego przyjścia Jezusa. Albo jak prorocy, którzy „przemawiali w imię Pańskie”, a najczęściej nie oglądali skutków swojej misji. Robić swoje, żyć konsekwentnie po chrześcijańsku, bez tłumaczenia się, że to trudne, że może dopiero kiedyś, bo w dzisiejszych czasach tak się nie da.
Mocno aktualne wydaje się dziś zwłaszcza Jakubowe upomnienie chrześcijan, by nie uskarżali się jeden na drugiego. Najpewniej nie chodziło o to, by milczeć, gdy dzieje się wielka krzywda, ale o „modne” i dziś narzekanie na współbraci w wierze, krytykowanie ich i obwinianie nawet za własne niepowodzenia, błędy czy grzechy. Taka postawa pokazuje, że daleko nam do prawdziwie chrześcijańskiego ideału.
Najistotniejszą nauką, jaką pozostawia nam w tym fragmencie swojego listu św. Jakub, jest przypomnienie o mającym nadejść – być może już dziś – powtórnym przyjściu Chrystusa. To właśnie blask radosnego oczekiwania na ten dzień pomaga znosić cierpliwie i wytrwale słabości naszych bliźnich i własne. Tymczasem my, chrześcijanie Polski trzeciej dekady XXI wieku... czy nie za bardzo wpatrzeni jesteśmy w ziemię? Czy adwentowego oczekiwania nie sprowadzamy do przygotowań na obchody świąt Bożego Narodzenia? Warto na chwilę się zatrzymać i pomyśleć. A potem z uśmiechem spojrzeć w niebo. Tam przecież, wcześniej czy później, jest nasza przyszłość.
Trwajcie cierpliwie, bracia, aż do przyjścia Pana (Jk 5, 7)
Wytrwałość i cierpliwość - nie są to cechy zbyt popularne w dzisiejszym świecie. Chcemy osiągnąć cel, ale nie przepadamy za drogą, którą należy pokonać, aby do niego się zbliżyć. Bardzo dobrze rozumieją to sportowcy. Chcąc awansować na igrzyska olimpijskie, atleta musi rozpisać bardzo szczegółowo program treningowy, aby osiągnąć założony wynik. Bokser szykujący się do walki, wyjeżdża na obóz treningowy, aby przez codzienny trening i dietę w dniu walki być w jak najlepszej formie.
A jak to wygląda w naszym duchowym życiu? Wiemy, że kiedyś staniemy przed samym Bogiem i zdamy sprawę z naszego życia. Czy nasze codzienne decyzje, czyny i słowa przygotowują nas na to spotkanie? Autor Listu św. Jakuba mówi: „Trwajcie cierpliwie, bracia, aż do przyjścia Pana”. Bądźcie cierpliwi jak rolnik czekający na plon! Tak samo jak on, wy czekajcie na przyjście Pana! To jest sens Adwentu. Przygotować się nie jedynie na spotkanie przy stole wigilijnym, ale na powtórne przyjście Pana. Czy będziemy jednak na nie gotowi?
Znam miejsce w USA, gdzie od ponad trzydziestu lat trwa nieustanna modlitwa – 24 h na dobę, 7 dni w tygodniu. Dzień i noc. Zatrudnieni są tam profesjonalni i uformowani duchowo muzycy, a modlitwa uwielbienia i wstawiennictwo za świat nie ustają ani na chwilę. To właśnie tam, na ścianach domu modlitwy jest umieszczony cytat, pochodzący ze słów Pana Jezusa: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18, 8). Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę we mnie, czy zastanie mnie gotowym, gdy przyjdzie?
Jan Chrzciciel trafił do więzienia za napominanie Heroda i jego konkubiny, za bezkompromisowe głoszenie prawdy, za to, że zyskiwał coraz więcej słuchaczy, i za to, że kierował uwagę na Chrystusa jako jedynego Zbawiciela. Tego Bestia nie lubi. Prorok wpatrzony w ukochanego Mesjasza jest tak upokorzony i sponiewierany, iż targają nim samotność i wątpliwości. Jak wytrwać przy Chrystusie? Jak się Go nie wyprzeć w godzinie skrajnej próby? „W naszym stuleciu wrócili męczennicy” – pisał św. Jan Paweł II. „A są to często męczennicy nieznani, jak gdyby »nieznani żołnierze« wielkiej sprawy Bożej”. Korowód proroków poddawanych represjom wcale się nie wyczerpuje, nawet w naszych cywilizowanych czasach. Nie tak dawno media podniecały się sprawą kard. George'a Pella, trzymanego przez 404 dni w celi pod zaostrzonym rygorem. Użyto przeciw niemu oskarżeń o pedofilię. Gazety śledzące proces Pella nie miały wątpliwości: nie chodziło o osobistą winę, której nie było, ale o publiczną egzekucję przeprowadzoną na reputacji i wiarygodności Kościoła katolickiego.
Przez podobne próby przechodziło wielu innych świadków udręczonego i niechcianego Jezusa. Współczesna chrystofobia nie oszczędzała Jego wiernych reprezentantów. „Zaprowadzono mnie do pustej betonowej celi, w której były prycza, taboret, dzban wody z miednicą i kibel” – wspominał sekretarz ks. prymasa Wyszyńskiego bp Antoni Baraniak. W cieszącym się ponurą sławą więzieniu na Rakowieckiej duchowny był izolowany od kontaktów z najbliższymi. Nie pozwolono mu także sprawować sakramentów. Przesłuchiwano go łącznie 145 razy. Czasem po kilkanaście godzin dziennie. Przetrzymywano w karcerze. Prawdopodobnie wyrywano mu paznokcie. Jedna z lekarek opiekujących się ks. Baraniakiem w ostatnich dniach jego życia widziała ślady na jego plecach. Pomimo tortur i pogarszającego się stanu zdrowia nie złożył zeznań obciążających prymasa. Arcybiskup Nguyễn Văn Thuận przebywał w więzieniu bez procesu i wyroku przez 13 lat, w tym 9 lat w odosobnieniu. „W czasie mojej długiej udręki, w celi bez okien, czasami w świetle elektrycznym włączonym bez przerwy przez wiele dni, a czasem w zupełnej ciemności, czułem, że duszę się z gorąca i wilgoci. Czułem, że znajduję się na granicy obłędu” – wspominał. „Codziennie odprawiałem Mszę św., używając trzech kropli wina i jednej wody, dłoń stała się moim kielichem. Były to najbardziej intensywne chwile mojego życia”. Węgierski kardynał József Mindszenty bywał wielokrotnie aresztowany i więziony. Cierpiał, ale zachowywał godność. Aż do dnia, w którym wyciągnęli go z celi, rozebrali i zaczęli bić. Wtedy zdał sobie sprawę, że nikt nie będzie go traktował jak człowieka. Żaden z przyjaciół mu nie pomoże. Tak właśnie wygląda męczeństwo.
Czego się boimy? Trudności, cierpienia, porażki czy samotności? Najbardziej boimy się śmierci! Jezus mówi, że pokonał śmierć. On jest życiem wiecznym. Jan Chrzciciel jako pierwszy usłyszał od Jezusa: „Błogosławiony, kto we Mnie nie zwątpi”. Z pokolenia na pokolenie niezliczone rzesze bezbronnych nie bały się gróźb królów i nie ulegały pokusom świata. Wiernie uznawały Chrystusa za swojego jedynego Zbawiciela i przyjmowały Ewangelię jako zasadę życia. Zawsze trzymajmy się blisko tej zdumiewającej „drużyny zbawionych”.
A jeżeli już, to tylko na milsze, łatwiejsze i w ogóle. A co się dzieje, gdy zostaną nam te wszystkie umilacze życia nagle odebrane? Oczywiście wpadamy w złość. I potrafimy w tej złości być głupi i bezinteresownie okrutni. Trudno więc od nas wymagać, żeby zachwycił nas dzisiejszy święty, który postanowił wymagać od siebie i od innych więcej. Dużo więcej. Zacznijmy jednak od początku. Bohater naszej historii przychodzi na świat w XVI wieku w pobliżu hiszpańskiego miasta Avila. Nie ma szczęśliwego dzieciństwa. Trafia do przytułku, a potem błąka się po świecie, próbując różnych zawodów. Dosłownie ciuła grosz do grosza, żeby zdobyć wykształcenie. W końcu mając 21 lat z tym, co uzbierał, staje przed bramą klasztoru karmelitów. W zakonie spodziewa się surowej reguły, zastaje jednak - jakże bliskie nam wszystkim - ciepełko i święty spokój. Postanawia to zmienić i wtedy na jego drodze staje św. Teresa z Avila – ta sama, która marzy o reformie żeńskiej gałęzi Karmelu. Wespół w zespół rozpoczynają swoje wielkie życiowe dzieło. Ona wspiera w wysiłkach założenia nowego zakonnego domu dzisiejszego patrona. On jest spowiednikiem zreformowanych karmelitanek z Avila. Jednak ich współbracia i współsiostry, przyzwyczajeni do cieplarnianych warunków, wcale nie mają ochoty wracać do pierwotnej obserwancji. Dochodzi do tego, że aresztują nawet dzisiejszego patrona i zamykają go w ciemnym i zimnym lochu na długie 9 miesięcy. Jeżeli wydaje się państwu, że odnoszą w ten sposób nad nim zwycięstwo, to jesteście w wielkim błędzie. Oto właśnie w więzieniu, wśród nocy ciemnej, wykuwa się największe dzieło tego człowieka i jednocześnie arcydzieło chrześcijańskiej mistyki. To właśnie te miesiące opuszczenia, układają się w jego sercu w drogę na górę doskonałości. Drogę, która nie poprzestaje na ciepełku, świętym spokoju i milusich warunkach. Drogę, która wymaga duchowego wysiłku, ale też oferuje w zamian coś nie do przebicia. Życie w Bożej obecności. Żeby podzielić się tym odkryciem z innymi, dzisiejszy patron musi jednak uciec z więzienia. I ucieka. Staje się nawet przełożonym zreformowanych domów zakonnych. Jednak nie jest wcale tak łatwo sprawić, by ludzie wstali z kanap i porzucili bambosze. Nawet jeśli są zakonnikami. Dlatego wspominany dzisiaj święty po ludzku przegrywa tę walkę. Zostaje pozbawiony wszelkich godności, umiera w zapomnieniu w 1591 roku, a jego prace zostają spalone, żeby nikomu nie przyszło do głowy go naśladować. Na szczęście nie wszystkie jego myśli zginęły na stosie. Przetrwały do dnia dzisiejszego sprawiając, że ich autora wspominamy dzisiaj jako świętego. Czy wiecie państwo kto jest dzisiejszym patronem? To święty Jan od Krzyża, prezbiter i doktor Kościoła.