107,6 FM

Nieszczęsna mania wielkości

Grecki filozof Epikur był przekonany, że szczęście kryje się w rzeczach drobnych, małych, których zdobycie nie wymaga wielkiego wysiłku, a daje dużo przyjemności. Epikur był hedonistą. Ja hedonistą nie jestem, ale zgadzam się z intuicją, którą można by Epikurowi przypisać: szczęśliwy, kto wielkie sprawy potrafi odkrywać w rzeczach małych.

Świat goni za wielkością. Brzmi to trochę, jak truizm i w zasadzie można by zbyć tego rodzaju stwierdzenie znudzonym wzruszeniem ramion, gdyby nie fakt, że skutki tej pogoni coraz bardziej nas dotykają. I nie jest to wcale dobry dotyk. Wielcy chcemy być od maleńkości. Najpierw jak mama, tata, starszy brat, pani w szkole. Później jak żołnierz, policjant, strażak, wypatrzony w telewizji idol, autorytet stawiany na piedestale. Ten pociąg do ich wielkości jest zupełnie zrozumiały, rozwojowo całkiem poprawny i psychologicznie uzasadniony. Gorzej, gdy uparcie pozostaje w nas także wtedy, kiedy nadchodzi czas porzucania idoli. Jeszcze gorzej, gdy owego idola zaczynamy dostrzegać sami w sobie.

Świat goni za wielkością, co znaczy dokładnie tyle, że to my za nią gonimy. Wydaje się nam, że właśnie my będziemy najlepszymi na świecie piłkarzami, najpiękniejszymi modelkami, pierwszej klasy ekspertami, specjalistami, mentorami, mistrzami. Na początku, w burzliwym czasie dorastania, jest to niewątpliwie jeden z elementów budowania poczucia własnej wartości. Później – niestety – wynika po prostu z nieustannej konieczności jej potwierdzania. Gdy czujemy się mali, słabi, bezradni wydaje nam się, że jesteśmy nikim. Bierzemy więc udział w szaleńczym wyścigu szczurów, żeby odzyskać utraconą wartość, żeby znów poczuć się kimś. Nie dostrzegamy jednak że zamiast faktycznie odkrywać naszą autentyczną wielkość, stopniowo popadamy raczej w jej manię.

Owszem, nie zawsze ta szaleńcza pogoń za wielkością jest naszym wyborem. Czasami to styl życia, który narzucają nam inni. Brutalne prawo wewnątrzkorporacyjnych rywalizacji, ocenianie człowieka wedle skali wypracowanego zysku, rozmaite funktory wydajności, a do tego jeszcze niemal psychotyczna narracja wsączana w umysł uległego pracownika: Jesteś tym, co osiągniesz! Czy nie w takim właśnie świecie żyjemy? Paradoksalnie, trochę na własne życzenie. Przecież sami taki świat tworzymy i utrzymujemy w istnieniu. Sami chcemy w nim uczestniczyć.

Czy jest jeszcze ratunek przed wszechogarniającą nas manią wielkości? Słowo Boże nie pozostawia nam w tej kwestii żadnych wątpliwości: W pierwszym liście św. Pawła Apostoła do Koryntian czytamy: „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć; i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest, wyróżnił Bóg, by to co jest, unicestwić” (1Kor 1, 27–28). Wartość człowieka nie bierze się z tego, co czyni, ale z tego, kim jest. Nie bierze się z wielkich dzieł, ale z wielości Tego, kto uzdalnia nas do działania. Jesteśmy bowiem Jego dziełem (por. Ef 2, 10a). Jak skontaktować się z tą prawdą? Jak wprowadzić ją w życie, stawiając granicę powszechnej pogoni za wielkością? Epikur mawiał, że do szczęścia wystarczy mu lampka wina, kawałek sera i towarzystwo dobrych przyjaciół. Chrześcijańska prawda o człowieku uczy, że Bóg upodobał sobie w tym, co małe, a drobne rzeczy kryją w sobie tajemnicę Jego obecności. Zamiast więc niespokojnie wybiegać wzrokiem ku nieosiągalnym horyzontom świetlanej przyszłości, lepiej uważnie rozglądnijmy się wokół siebie. Wówczas okaże się, że nasza zwykła, szara codzienność kryje w sobie najwięcej małych powodów do wielkiej radości.

 

       

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama