107,6 FM

Bł._Karolina_Kózka

Gdy ją wreszcie odnaleziono, nie żyła już od dwóch tygodni.

Gdy ją wreszcie odnaleziono, nie żyła już od dwóch tygodni. Leżała na wznak z otwartymi oczami zwróconymi ku niebu, pośród olch na mokradłach. Jej ciało pokrywał pierwszy śnieg, na twarzy zastygło cierpienie. Wystarczyło spojrzeć na jej rany, by zrozumieć w jakim bólu odchodziła: na szyi pod brodą czarny skrzep, od lewego obojczyka ku prawej piersi głęboka rana. Bose, ubłocone nogi podrapane kolcami krzewów, przez które się przedzierała uciekając. Ten, co ją znalazł, nie miał wątpliwości: to była poszukiwana od dwóch tygodni 16-letnia Karolina Kózkówna, uprowadzona przez rosyjskiego żołnierza. Tak zakończył się trwający ponad dwa tygodnie dramat, który rozpoczął się we wsi Wał-Ruda nad Dunajcem, gdy 18 listopada 1914 roku, do leżącego na skraju gospodarstwa Kózków, przyszedł Kozak z rosyjskich oddziałów stacjonujących w okolicy. Przyszedł niby pytając o wojska austriackie, ale na widok młodej dziewczyny uznał, że musi zabrać i ją i jej ojca do oficera. Kiedy jednak zamiast do wsi ruszyli w stronę pobliskiego lasu, stało się jasne, że ta historia zmierza w stronę koszmarnego końca. Ojciec Karoliny próbował protestować, zatrzymać ich pochód, ale w obliczu broni przystawionej do piersi i rozkazu był bezsilny. Wiedział, że na szali z jednej strony jest cześć jego córki, a z drugiej życie całej rodziny. Z ociąganiem zawrócił. Dowlókł się do zagrody, oparł się o róg stodoły i blady patrzył w stronę lasu, gdzie zniknęła jego córka ze swoim oprawcą. Ogromu tragedii dopełnił jeszcze powrót do gospodarstwa matki, która wyszła przecież tylko do kościoła. I to wyjątkowo wyszła tego dnia sama, bez Karoliny, by uchronić ją przed kręcącymi się po drogach żołnierzami. To, co stało się później, to było nieznośne oczekiwanie na powrót córki. Najpierw godzinę, potem dwie, potem trzy. Co wtedy czuli jej rodzice? Przecież w całej wsi było wiadomo, że to jest najbardziej pobożna rodzina w okolicy, stanowiąca dla innych co najmniej świadectwo. Jak trudne były wtedy ich codzienne modlitwy i rozmowy z Bogiem? Nie sposób tego opisać. Ta ciemność duchowa trwała dla nich aż do 4 grudnia, gdy ciało Karoliny Kózkówny zostało w końcu przypadkowo odnalezione i przywiezione do domu. I wtedy stało się coś niezwykłego, co sprawiło, że zaledwie 2 dni później, w niedzielę 6 grudnia, w pogrzebie Karoliny wzięło udział ponad 3 tysiące mieszkańców okolicznych miejscowości. Co ich przyciągnęło do kościoła? Czy tylko pogrzeb kolejnej ofiary marudera? A może była to okazja do manifestacji swojego bólu i złości? Otóż nie – tym co sprawiło, że tak licznie odprowadzili dzisiejszą patronkę na cmentarz, była wieść, że choć Karolina została okrutnie zarąbana szablą, to jej oprawca nie uzyskał tego, po co ciągnął ją do lasu. I dopiero wtedy ludzie zaczęli łączyć fakty i patrzeć na tę 16-latkę innymi oczyma. Nagle jej religijność, którą wyniosła z domu, przestała być uważana za przesadę. Jej pracowitość, dokładność, obowiązkowość i uczciwość - za brak życiowego doświadczenia. A jej stonowany strój, który nosiła i wyraźny opór wobec wszelkich dwuznaczności w rozmowach czy zachowaniu, stracił swój prześmiewczy charakter. Stało się bowiem jasne, że wszystko to razem – codzienna Eucharystia, modlitwy w domu, nieugięta wola hartowana w codziennej pracy na roli i zwyczajna skromność – to był prawdziwy oręż, dzięki któremu bł. Karolina Kózkówna, choć poniosła śmierć męczeńską za którą nikt nie poniósł kary, to jednak zwyciężyła. I jej sąsiedzi oraz znajomi bezbłędnie to dostrzegli i docenili – ta dziewczyna  swoją konsekwencją i wytrwałością osiągnęła bowiem to, do czego całe swoje krótkie życie dążyła. „Żeby się dostać do nieba – mawiała przecież – jak dobrze by tam było”. 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama