107,6 FM

Mój krzyż w kształcie chodzika

O codziennym niesieniu krzyża i doświadczaniu zmartwychwstania opowiada Mateusz Maranowski - mąż Karoliny, ojciec Juliana i Ludwika, dziennikarz telewizyjny.

Agnieszka Huf: Kilka dni temu wrzuciłeś na Twitter zdjęcie z podpisem: “Mój krzyż w kształcie chodzika. Ciężki, ale pasuje do ramienia”. Czy życie z niepełnosprawnym dzieckiem to droga krzyżowa?

Mateusz Maranowski: To trudne pytanie. W pewnym sensie na pewno tak, bo wiąże się z cierpieniem, patrzymy też czasem na ból naszego dziecka. Ale trzeba pamiętać, że Kościół uczy, że nie zatrzymujemy się na drodze krzyżowej, tylko idziemy krok dalej. I tak - ta symbolika niesienia krzyża jest słuszna, ale jednocześnie wiąże się z nią ogromna miłość i... szczęście. Chociaż jest czasem bardzo trudno, ale pamiętamy o tym, co wydarzy się trzeciego dnia. 

Jak zareagowałeś na wyrok lekarzy, mówiących, że Julek nigdy nie będzie do końca sprawny?

Julian urodził się cztery i pół roku temu, w 23 tygodniu ciąży. Kompletnie się tego nie spodziewaliśmy. Dwa dni wcześniej moim zmartwieniem, które urastało do rangi ogromnego problemu, było napisanie pracy magisterskiej, modliłem się intensywnie, żeby Bóg mi w tym pomógł. A tu nagle świat się wysypał z formy i zmusił mnie do zastanowienia się nad takimi rzeczami jak życie i śmierć mojego dziecka. Bo lekarze nie dawali Julkowi właściwie żadnych szans - bardzo niewiele dzieci przeżywa taką historię, a co dopiero potem się prawidłowo rozwija. A Julek pozbierał się, wyszedł ze szpitala, a teraz dzielnie walczy o swoje zdrowie. Reperkusją tego wcześniactwa jest dziecięce porażenie mózgowe, które powoduje u Julka duże spięcie w nogach i opóźnienie intelektualne. Ale walczymy.

Co do wyroku… Kiedy dowiedzieliśmy się, że Julek jest w ciężkim stanie, to przede wszystkim walczyliśmy o życie. Dla nas nie miało znaczenia, co dalej będzie - chcieliśmy, żeby po prostu żył. Kiedy wywalczyliśmy życie, zaczęła się walka o zdrowie. My tak naprawdę co miesiąc dostawaliśmy cios, który nas powalał i po którym musieliśmy na nowo się podnosić. Teraz też przytrafiają się takie sytuacje… Długo wierzyliśmy, że Julek będzie sprawny intelektualnie, teraz wiemy już, że nie będzie się rozwijał prawidłowo. Kolejny cios, znowu musimy się pozbierać. To nie jest łatwe, ale musimy razem z żoną nieść ten krzyż. Nasz jest w kształcie chodzika - ale jest ładny, żółty, pasuje do ramienia, więc go bierzemy.

 

Niemożność swobodnego poruszania się to dla dziecka - które chce odkrywać świat - ciężki krzyż. Jak Julek sobie z nim radzi?

Mam wrażenie, że najlepiej z nas wszystkich. Julek to prawdziwy heros, uczy nas człowieczeństwa. Ja często narzekam, że jestem zmęczony, nie chce mi się iść do pracy, a on pokazuje, że takie problemy są takie malutkie. Za każdym razem mój syn pokonuje kolejną barierę, która wydawała się niemożliwa do przejścia. Codziennie wykonuje ciężką pracę na rehabilitacji, wszedł w rytm tytanicznej pracy. Porównuję go do Roberta Lewandowskiego czy Cristiano Ronaldo - oni mają talent do piłki nożnej, ale muszą go rozwijać, a ten dzieciak ma talent do wychodzenia z najgorszych kryzysów i ogromne zacięcie, żeby być zdrowym. Wśród nas są superbohaterowie, ale my często nie zauważamy ich w codziennym życiu. Tak samo, jak mijamy Chrystusa, który idzie z krzyżem, bo w tym czasie kupujemy bułki, gapimy się w smartfon, jesteśmy zajęci... Julek potrafi pokazać nam Chrystusa. To ogromny zaszczyt być ojcem takiego dziecka… 

To prawda, wielu nie zauważyło Jezusa na drodze krzyżowej, ale byli i tacy, którzy zareagowali na Jego cierpienie. Opowiedz o tych, których Wy spotykacie - na pewno są wśród nich “Szymonowie” i “Weroniki”.

My jesteśmy jak Szymon Cyrenejczyk - trochę przymuszeni do niesienia tego krzyża. Na początku buntowaliśmy się, nie chcieliśmy go przyjąć. Kiedy dowiedziałem się, że Julek nie przeżyje - bo takie były pierwsze diagnozy - to miałem ogromne pretensje do Boga. Powiedziałem sobie, że już nigdy więcej nie będę chodził do kościoła - modliłem się tyle, a nic z tego nie mam… A potem się okazało, że przemeblowanie związane z chorobą naszego dziecka przynosi niesamowite owoce w naszym życiu! Na początku chcieliśmy się zamknąć z naszym cierpieniem, ale za radą mojego taty, któremu jestem bardzo wdzięczny, postanowiliśmy mówić głośno o naszej historii. Dzięki temu w naszym życiu pojawiają się tysiące ludzi - niewiasty, które płaczą razem z nami, Weroniki, które ocierają nam twarz. Ci wszyscy ludzie są z nami, gdy jest ciężko, ale też cieszą się razem z nami, kibicują nam.

Ale pewnie trafiacie też na ludzi, którzy przyglądają się z kpiącym uśmieszkiem albo wręcz plują i krzyczą. Jak sobie z tym radzisz?

To są na szczęście sporadyczne historie, ale zdarzały się okrutne wyzwiska pod adresem Julka i naszej rodziny. Patrzę na to z ogromnym współczuciem. Mógłbym reagować agresją, ale wychodzę z założenia, że ktoś, kto anonimowo wymiotuje na mnie zza winkla swojego komputera, ma strasznie smutne życie.

Nie ma drogi krzyżowej bez Maryi... Po urodzeniu Julka modlitwa różańcowa była dla Ciebie bardzo ważna. Czy nadal macie z Maryją taką bliską relację?

Oczywiście! Należę do Żywego Różańca, jestem miłośnikiem Nowenny Pompejańskiej - ta modlitwa nas uratowała. Jest trudna, wymaga dyscypliny, ale daje niesamowite owoce, czego jesteśmy najlepszym dowodem. Lekarze mówili nam: w sposób medyczny nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć, dlaczego wasz syn żyje. A ja odkrywałem, że Matka Boża jest kluczem do Pana Boga, trzeba go tylko w ciemnym pokoju wyczuć i przekręcić i wtedy dzieją się niesamowite rzeczy. Chociaż czasem nadal dajemy się wciągnąć w ten ciemny pokój i zapominamy, że ten klucz tam czeka. A on jest bardzo prosty - Różaniec, Różaniec… 

 

Kiedy mówisz o ciemnym pokoju, przychodzi mi na myśl, że droga krzyżowa to nieodłączne upadki… Masz momenty zniechęcenia, zwątpienia?

Często! Mamy szereg zadań do wykonania przy naszych synach, bo oprócz Julka mamy jeszcze niespełna dwuletniego Ludwika. I wtedy wchodzą grzechy główne - zwykle lenistwo, albo wkurzam się na Boga, że przecież Julek mógłby być całkiem zwykłym dzieckiem, grać na pianinie i w piłkę... Różne myśli przychodzą do głowy. Ważne jest, żeby przed Panem Bogiem nie zakładać maski świątobliwości, kiedy w sercu czujemy ogromny ból. Kluczem do podnoszenia się spod ciężaru krzyża jest szczerość wobec Pana Boga - trzeba mu wykrzyczeć, co się w nas dzieje. Jezus też wołał “Boże, czemuś mnie opuścił”! Dopiero kiedy wykrzyczymy Bogu nasz ból, zaczyna się prawdziwa rozmowa, relacja z Nim. 

Kilka miesięcy temu musiałeś poprosić o pomoc - zbieraliście na operację Juliana w USA. Musieliście wpuścić obcych ludzi w swoją prywatną przestrzeń, pokazać duży fragment Waszego codziennego życia. Nie buntowałeś się w duchu przed tym pozbawieniem intymności, “odarciem z szat”?

Ta sprawa ma dwa aspekty. Bo z jednej strony rodzic, który jest zdesperowany, poruszy niebo i ziemię i zapuka do każdych drzwi - to jest zupełnie naturalne. Z drugiej strony pojawiają się obawy przed odsłonięciem się. Ja co prawda codziennie staję przed kamerą, ale wtedy wchodzę w rolę dziennikarza i nie odczuwam stresu. A teraz muszę tę maskę zdjąć i pokazać, jakie jest naprawdę nasze życie. Bywa, że wtedy pojawiają się ciosy od nieprzychylnych ludzi. Ale cała historia jest na tyle nieprawdopodobna a Julek na tyle niesamowity, a my staramy się rozliczać z każdej złotówki i pokazać, że pieniądze idą tylko na rehabilitację, że spotykamy się raczej z dopingiem. Mam wrażenie że wyszliśmy na wielki stadion, gdzie patrzą na nas tysiące ludzi. I tak, to jest stresujące, ale kiedy zaczynamy czuć wsparcie kibiców, to łapiemy wiatr w żagle. A nasi kibice to prawdziwi “ultrasi”!

Co w związku z chorobą Julka w Tobie musiało umrzeć?

Przede wszystkim to, czego większość ludzi na tym świecie trzyma się kurczowo - poczucie kontroli nad życiem. Ono jest oczywiście bardzo złudne - wydaje nam się, że my panujemy nad wszystkim, co się dzieje, że możemy zaplanować życie na wiele lat do przodu. I kiedy nagle pojawia się dziecko, które jest chore i trzeba mu zapewnić przyszłość, to poczucie wpływu na wszystko nagle znika, umiera. Musiałem zgodzić się na to, że kontrolę nad moim życiem ma Pan Bóg. Pojawiło się pytanie: czy ufam Mu, czy dalej będę wierzgał i udawał, że to ja trzymam stery? Nadal często tracę zaufanie, wydaje mi się, że wiem lepiej, ale On bardzo szybko sprowadza mnie na ziemię. To zaufanie wydaje się czasem nielogiczne - tak, jak apostołom wydawało się nielogiczne, że człowiek, którego śmierć na krzyżu widzieli, mógłby zmartwychwstać. A tymczasem okazuje się, że kiedy zaufa się w pełni, to zaczynają się dziać rzeczy nieprawdopodobne. Mimo, że Pan Bóg przemeblował kompletnie wszystkie moje plany, to jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem. 

Droga krzyżowa nie kończy się złożeniem do grobu. Najważniejsze jest to, co dzieje się później… Czy w niepełnosprawności Julka doświadczacie owoców zmartwychwstania Jezusa?

Właściwie codziennie je widzimy! Bo jeśli dziecko, które ma za sobą tyle przejść, potrafi śmiać się do łez, być szczęśliwym, tańczyć i się cieszyć, to jest to zmartwychwstanie. Codziennie doświadczam tej radości, którą wcześniej znałem z chwil, kiedy po spowiedzi szedłem na rezurekcję i śpiewałem Alleluja. A teraz każdego dnia mam to samo, będąc z moimi dziećmi, które cieszą się ze swojego życia. Mam wrażenie, że język jest zbyt ubogi, żeby opisać Zmartwychwstanie, ale też zbyt ubogi, żebym ja mógł opisać, co przeżywam z moimi dziećmi, a przede wszystkim co dzieje się w moim małżeństwie. 
 
Kilka miesięcy temu przez Polskę przetaczały się marsze osób, nawołujących do tego, aby dzieci zagrożone niepełnosprawnością móc zabijać w mocy prawa. Często jako argument pojawiało się zdanie, że nie można skazywać dzieci na cierpienie. Co odpowiedziałbyś na takie zarzuty?

Poleciłbym przeczytać jeszcze raz naszą rozmowę. 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama