Kościół stoi przed wyzwaniem, by to, czego się nauczył na własnych błędach, pokornie przekazał społeczeństwu - podkreśla o. Adam Żak SJ, koordynator KEP ds. ochrony dzieci i młodzieży. Dodaje, że oczyszczenie przychodzi przez wstyd, upokorzenie i ból. W rozmowie z KAI o. Żak mówi o swoich oczekiwaniach związanych z nadchodzącą wizytą w Polsce abp Charlesa Scicluny z Kongregacji Nauki Wiary. Odpowiada też na pytanie, ile czasu może potrwać obecny kryzys Kościoła w Polsce i czy może on wyjść z tej próby silniejszym.
Tomasz Królak (KAI): Od 1 czerwca zaczęły obowiązywać normy wprowadzone przez motu proprio „Vos estis lux mundi”, przewidujące możliwość wszczęcia przez metropolitę postępowania wobec biskupów, którym zarzucono nieprawidłową reakcję na zgłoszenie wykorzystywania seksualnego. Czy można się teraz spodziewać zwiększenia liczby zgłoszeń dotyczących biskupów tuszujących sprawy molestowania?
Adam Żak SJ: – Trudno to przewidzieć. Ważna jest nawet nie data 1 czerwca, ale sam fakt opublikowania tego dokumentu, czyli podjęcie, wreszcie, w jednym dokumencie dwóch głównych elementów, które spowodowały kryzys: samych faktów przestępstw wykorzystywania seksualnego małoletnich przez duchownych, jak i zaniedbań przełożonych. Taką podwójną diagnozę zawarł Jan Paweł II w przemówieniu z kwietnia 2002 r. w trakcie największej fali ujawnień w USA. I ta diagnoza tylko częściowo leżała u podłoża jego pierwszych decyzji prawno-kanonicznych, a mianowicie motu proprio „Sacramentorum sanctitatis tutela” i norm wykonawczych dotyczących najcięższych przestępstw „De gravioribus delictis”.
Być może Stolica Apostolska miała wciąż zbyt duże zaufanie do pasterzy, zakładając, że oni sobie z tym kryzysem poradzą. Chociaż fakt, iż Jan Paweł II zdecydował się na kontrolę wszystkich postępowań przez Kongregację Nauki Wiary, świadczy, iż uznał, że kryzys ma już charakter globalny i był świadomy, że nie do końca sobie z nim radzą episkopaty tak wielkie jak w Stanach Zjednoczonych i z krajów o tak głębokich tradycjach katolickich jak Irlandia.
To był zatem ten pierwszy krok. Ale Stolica Apostolska de facto nie wprowadziła w życie tego drugiego elementu diagnozy, związanego z zaniedbaniami i błędami przełożonych, aczkolwiek to zjawisko zdiagnozowała. Teraz, kiedy okazało się, że motu proprio wydane przez Franciszka w 2016 r. „Come una madre amorevole” nie skutkuje wobec przełożonych winnych zaniedbań, papież postanowił po szczycie watykańskim wyciągnąć z tego wnioski i przyjąć propozycje, jakie na tym spotkaniu padły, głównie w wystąpieniu metropolity Chicago abp. Blase’a Cupicha.
Dobrze się stało, że Ojciec Święty wcześniej powstrzymał biskupów z USA, którzy zamierzali wydać osobne normy dotyczące tylko ich kraju. To oznaczałoby kolejną stratę czasu, odsuwając całościowe rozwiązywanie problemu, to znaczy wyrwanie go z korzeniami.
Obecne motu proprio Franciszka jest krokiem milowym decydującym, bo wszystko scala i podejmuje obydwa elementy kryzysu. Oczywiście to nie znaczy, że teraz, po 1 czerwca, nagle wszystko stanie się proste i wszyscy zrozumiemy i samo prawo, i jego ducha. Ale myślę, że ta data jest jakoś przełomowa.
Potwierdzeniem jest dla mnie reakcja niektórych metropolitów, którzy przed 1 czerwca zaczęli ogłaszać, że powołają odpowiednie komisje do zbadania reakcji na problemy wykorzystywania seksualnego małoletnich w ich diecezjach. Jest nadzieja, że to rzeczywiście zadziała – wszędzie.
Papieski dokument przełamuje dotychczasowy sposób postępowania i na pewno doprowadzi do głębszego poznania wszystkich tych mechanizmów, aniżeli był to w stanie pokazać film braci Sekielskich. Myślę, że doprowadzi to do zmiany mentalności i do działania w taki sposób, że wierni nie będą musieli się wstydzić za swoich pasterzy, a pasterze za swoich poprzedników. Pasterze zrozumieli, że muszą zobaczyć, jakie trupy mają w szafie.
KAI: A dużo może być tych trupów?
– Nie wiem, ale są. Żeby odpowiedzieć precyzyjnie, trzeba by mieć o wiele głębszą wiedzę, zobaczyć papiery z kolejnych diecezji, przejrzeć archiwa, przestudiować dokumenty. Natomiast z kontaktów z ludźmi, także z duchowieństwem, zwłaszcza w ostatnim czasie, dowiaduję się o wielu faktach. Widzę ich determinację, żeby je wyświetlić w sposób uporządkowany, korzystając z nowego motu proprio.
Napisanie zgłoszenia wymaga trochę odwagi. Ale jeśli ze strony pasterzy pójdzie sygnał, że są zdecydowani, żeby we właściwy sposób podejmować skargi, które się prawdopodobnie pojawią, to jest duża szansa, że nastąpi bardzo głębokie oczyszczenie.
KAI: Zapewne zwiększy się liczba zgłoszeń dotyczących uchybień ze strony przełożonych zakonnych czy biskupów, ale też – co pokazują doświadczenia innych krajów – będzie przybywać osób pokrzywdzonych, które zdecydują się to ujawnić – czynnikom Kościelnym lub organom ścigania. Tak będzie?
– To już następuje. Mam takie sygnały od poszczególnych biskupów czy przełożonych zakonnych, którzy chcą się zmierzyć się z tym, co teraz zaczyna u nich wychodzić.
Nie powinno nam zabraknąć uczciwości, żeby kontynuować prace nad kwerendą, której dotychczasowe wyniki zaprezentowano w marcu. Chcemy zobaczyć, czy rzeczywiście jest jakaś fala ujawnień, czy też nie. Pracujemy nad instrumentem, który by umożliwił Episkopatowi zdobycie zweryfikowanej wiedzy m.in. o tym, jak głęboko w historię sięga to zjawisko.
KAI: Z danych KEP wiemy tylko o 625 małoletnich poszkodowanych w różnych okresach przez księży. Są to tylko osoby, które od roku 1990 zgłosiły swoją krzywdę do przełożonych kościelnych. A ile takich osób może być w ogóle? Czy ta cyfra to wierzchołek wierzchołka góry lodowej?
– Z pewnością. Gdzie jest jedno wykorzystanie, tam może być ich więcej – taki wniosek wypływa z tego wszystkiego, co dotychczas wiemy. Amerykanie już przed laty wyciągnęli taki wniosek i dzielili się nim z nami i innymi Kościołami, ale to nie przebijało się do ogólnej świadomości Kościoła.
Z drugiej strony, poszukiwanie ofiar nie jest takie proste. Muszą zaistnieć pewne sprzyjające warunki, które pozwalałyby im na w miarę bezpieczne ujawnianie się, bez ryzyka wtórnej traumatyzacji. To bardzo istotne, bowiem ten rodzaj ran, często niezabliźnionych, wymaga odpowiednich warunków, aby doszło do zgłoszenia. Chodzi zwłaszcza o wydarzenia sprzed kilku, kilkunastu czy kilkudziesięciu lat, kiedy sprawcy mogą już nie żyć.
Dopiero przyjęcie zgłoszenia i uwierzenie tym ludziom uruchamia mechanizm zdrowienia albo przynajmniej bardzo mu sprzyja. Ale to jest zdrowienie wzajemne: zdrowieje osoba pokrzywdzona i zdrowieć musi Kościół – ze swoich własnych mechanizmów biurokratyczno-korporacyjno-obronnych, za którymi kryją się konkretne twarze, konkretny brak empatii, który przyczynił się do dodatkowych zranień wykorzystanych osób. Dokładnie widać to w świadectwach skrzywdzonych, z Polski czy innych krajów.