W życiu św. Jana od Krzyża były co najmniej dwie sytuacje, w których doświadczył on prześladowania w łonie własnego zakonu – mówi Marcin Jan Janecki, badacz historii i duchowości Karmelu, związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim i Uniwersytetem w Salamance.
Jarosław Dudała: Św. Jan od Krzyża doświadczył w Kościele rzeczy trudnych. Gdy rozpoczął reformę swego zakonu, został przez współbraci uwięziony. Słyszałem nawet, że nad jego celą nie było dachu i padał na niego śnieg - ale to chyba legenda, zważywszy na ciepły klimat Hiszpanii. Faktem jest jednak, że doświadczył w Kościele bolesnego traktowania. Jak do tego podchodził?
Marcin Jan Janecki: Najpierw zdementujmy mity i doprecyzujmy nieścisłości: śnieg w Hiszpanii pada – i padał za czasów św. Jana od Krzyża. A w miejscu jego uwięzienia w Toledo dach na pewno był. Jan był tam przetrzymywany w wąskiej klitce bez okna: jedynie z wysoko umieszczonego maleńkiego otworu w ścianie do wnętrza celi przezierało nikłe światło. Śnieg zaś, o którym Pan wspomina, wpadał przez okno do celki brata Jana, ale w innym momencie jego biografii – w szczęśliwych początkach reformy w ubogim klasztorku w Duruelo.
W życiu Jana miały miejsce co najmniej dwie sytuacje, w których doświadczył on złego traktowania, a nawet prześladowania ze strony swych współbraci i przełożonych zakonnych. Najpierw byli to jego bracia karmelici w łonie zakonu niereformowanego, potocznie określani trzewiczkowymi: to oni (sądząc, że działają słusznie!) pojmali go w grudniowych dniach roku 1577 i przez dziewięć miesięcy przetrzymywali w klasztornym więzieniu, stosując przy tym kary cielesne i upokorzenia. W tamtym czasie były to jednak zwykłe praktyki karne wobec zakonników, którzy uchodzili za nieposłusznych.
Fakt uwięzienia zakonnika przez władze kościelne dziś może nas dziwić, ale jeszcze w XIX w. wszystkie konstytucje zakonne posiadały obszerne rozdziały o surowych karach, jakie mogły być nakładane na zakonników, którym zarzucano brak posłuszeństwa. To okrutne – patrząc z naszej perspektywy – prześladowanie, jakiego Jan doświadczył w Toledo, z punktu widzenia jego przełożonych było działaniem legalnym, mieszczącym się w ramach ówczesnych zwyczajów i dyscypliny zakonnej.
W końcu jednak Jan uciekł z więzienia...
Na szczęście dla niego (i dla nas również, bo przed tymi wydarzeniami niczego nie napisał) mu się to udało! Wydaje się że uwięzienie Jan było skutkiem nieszczęśliwie zawiłej i niejasnej sytuacji jurysdykcyjnej, w której Karmel Bosy znalazł się w pierwszych latach swego istnienia. Przypomnijmy, że był to okres intensywnych przemian duchowych i reform instytucjonalnych w Kościele hiszpańskim po Soborze Trydenckim. W latach 70. szesnastego wieku dokładne ustalenie tego, komu rzeczywiście podlegał św. Jan pod względem jurysdykcyjnym, nie było oczywiste. A to dlatego, że reforma zainicjowana przez św. Teresę nie posiadał jeszcze autonomii instytucjonalnej względem Karmelu dawnej obserwancji; nie była nawet zorganizowana w osobną prowincję zakonną. Cieszyła się co prawda aprobatą generała zakonu i pewną dozą swobody organizacyjnej, ale w dużej mierze ciągle podlegała karmelitom trzewiczkowym. To zresztą nie zmieniło się za życia jej twórców. Należy przy tym dodać, że w przypadku gałęzi męskiej jej członkowie nierzadko rekrutowali się spośród karmelitów trzewiczkowych (jest to także kazus św. Jana). To powodowało, że relacje z tymi ostatnimi były dużo bardziej napięte i skomplikowane, niż miało to miejsce w odniesieniu do mniszek. Ot, młode wino i stare bukłaki lub stare wino i nowe bukłaki! Jan zaś był jedną nogą tu (bo całym sercem przylgnął do projektu Teresy), a drugą tam (będąc kapłanem inkardynowanym do jedynego wtedy zakonu karmelitańskiego). Niemniej w swym sumieniu działał on zawsze w pełnym posłuszeństwie wobec własnych przełożonych, zwłaszcza wobec poleceń ówczesnego nuncjusza papieskiego, któremu wtedy przysługiwały specjalne prerogatywy. Inaczej postrzegali to przełożeni Karmelu dawnej obserwancji. Zamęt prawny i zła komunikacja między poszczególnymi instytucjami kościelnymi sprawiały, że z różnych pozycji postawę Jana można było odczytywać w różny sposób. To był XVI wiek – komunikacyjnie bardzo odmienny od naszej epoki, a nawet dziś z przykrością zauważamy, że komunikacja nie zawsze jest sprawna i skuteczna, pomimo naszych szczerych chęci i nieporównywalnie lepszych możliwości technicznych. Jedno się jednak nie zmienia: kiedy w trybach działań instytucjonalnych (kościelnych lub innych) zapomina się o obliczu konkretnej osoby i jej godności, skutki zawsze są opłakane.
Czy ucieczka nie była jednak aktem nieposłuszeństwa przełożonym?
Uciekając z karceru w Toledo po dziewięciu miesiącach od chwili uwięzienia, Jan uczynił to, by ocalić swe życie: był już skrajnie wycieńczony tak fizycznie, jak i psychicznie: przebywał w katastrofalnych warunkach higienicznych, a jego wierność własnemu wyborowi oraz ideałom reformy próbowano złamać na wszystkie możliwe sposoby, tak przekupstwem, kłamstwami na temat rozpadu reformy, jak i groźbą potajemnego skrócenia jego dni. Nie wiemy dokładnie, co pośród mroków toledańskiego więzienia skłoniło 36-letniego Jana do ucieczki: czy była to interwencji nadprzyrodzona, o której wzmiankują liczni świadkowie w procesie beatyfikacyjnym, czy troska o niepewny los jego młodej rodziny zakonnej, czy też głęboko zakorzeniony instynkt przetrwania. A może wszystko to razem wzięte? Jedno jest pewne: Jan działał w głębokiej harmonii z własnym sumieniem, które w tym konkretnym przypadku kazało mu przedłożyć wierność Bogu ponad uległość instancjom ludzkim. Jeśli dokonanie tego rozeznania w normalnych warunkach nie jest łatwe, to sytuacje egzystencjalnie graniczne wyostrzają kontrast, łatwiej pozwalając dostrzec, po której stronie leży sprawiedliwy wybór. Trafność podjętych przez Jana decyzji potwierdza dalsza historia jego życia, duchowa płodność i ostatecznie decyzje Kościoła dotyczące jego gloryfikacji.
To był pierwszy konflikt z władzami zakonnymi. A drugi?
Drugi przykład jest jeszcze bardziej paradoksalny. Pod koniec życia Jan doznał dotkliwej marginalizacji i nawet na łożu śmierci doświadczał jawnej pogardy i prześladowania. Tym razem miało to miejsce w zakonie karmelitów bosych, którego był inicjatorem i współzałożycielem. Było to doświadczenie zupełnego niezrozumienia jego roli, pozbawienia go odpowiedzialnych funkcji kierowniczych, czemu towarzyszyło zapomnienie o jego zasługach i ofiarach dla powstania i rozwoju reformy. Jaka była jego postawa wobec tego? Łagodna, bezpretensjonalna, pełna cierpliwej miłości. Nie upominał się o nic! Z jego listów i zeznań świadków w procesie beatyfikacyjnym wynika, że nie żywił żadnych resentymentów. Więcej: widział te trudne doświadczenia jako okazję daną mu przez Opatrzność do większego oczyszczenia i pożytku duchowego na drodze do zjednoczenia z Bogiem.
Nam współczesnym może się wydawać, że to była jakaś ucieczka w mistykę, rodzaj zaniedbania w walce z tym, co w Kościele było złe.
Ucieczka? Nie. U Jana, poza nieopisaną głębią duchową, widać zdrową równowagę. Widać też adekwatne stosowanie kryterium racjonalności, zdrowego rozsądku, które często przywołuje, zwłaszcza wobec ruchów duchowych ocierających się o herezję w Kościele jego epoki (ówczesnych iluminatów, hiszp. alumbrados – XVI-wieczne odrodzenie tendencji gnostycznych). Z jednej strony w jego postawie daje się zauważyć pełne oddanie się Kościołowi, który szczerze miłował, w tym poddanie pod osąd Jego magisterium własnych przeżyć i pism duchowych, a z drugiej – jego prawdziwie podmiotowe, świadome i twórcze istnienie w Kościele, ale bez pretensji.
Dziś określenie "krzywda w Kościele" najczęściej kojarzy się z nadużyciami seksualnymi. Rozumiem jednak, że branie przykładu ze św. Jana nie oznacza, że ofiary nadużyć seksualnych duchownych powinny trzymać język za (mocno zaciśniętymi) zębami?
Cierpienia Jan od Krzyża ani jego własny stosunek do doznanych krzywd, (a tym bardziej zachowanie co do nich w dyskrecji i milczenia), nie mogą być stricte punktem odniesienia dla aktualnych skandali seksualnych w Kościele. Ta analogia moim zdaniem jest nieuprawniona: to dwie różne płaszczyzny. Postawa Jana w żaden sposób nie implikuje milczenia ofiary nadużyć seksualnych duchownych i trzymania języka za (mocno zaciśniętymi) zębami. To zupełnie inny kontekst, inny rodzaj cierpienia po stronie ofiar i winy po stronie sprawców: w przypadku pedofilii mamy do czynienia ze zbrodnią nie tylko w sensie ciężkiego przewinienia moralnego, ale przede wszystkim z punktu widzenia prawa karnego i kanonicznego. Sprawcy takich czynów to przestępcy, których należy surowo karać z mocy prawa niezależnie od innych okoliczności i statusu kościelnego.
Wracając do Jana: Jaka była jego postawa wobec ludzi Kościoła, którzy go krzywdzili?
On bardzo często używa w swoich pismach określenia: "zapomnienie o sobie", co ja, mówiąc trochę bardziej współczesnym językiem, nazwałbym pewną "świętą nieświadomością", czyli wyjściem z naturalnego dla nas skupienia na samym sobie, własnych odczuciach, stanach psychicznych i różnego rodzaju trudnościach po to, by pójść trochę dalej – w przestrzeń teologalną i tam „przeglądać się w piękności Boga” (Pieśń duchowa 36, 5): jedynie tak można poznać najgłębszą prawdę o samym sobie.
O tym, czego doświadczył w więzieniu, Jan wspominał niechętnie, dzieląc się tym jedynie z mniszkami w Toledo, u których schronił się bezpośrednio po ucieczce, a w późniejszych latach z najbardziej zaufanymi towarzyszami swej drogi. Chciał, żeby te zwierzenia zostały zachowane w wielkiej dyskrecji. Nie czynił z tego przyczynku do zwrócenia na siebie uwagi albo ukazania własnych zasług. Nie skorzystał ze sposobności…
Żadnej krytyki prześladowców? Żadnej polemiki?
Jan nie lubił polemiki. Nie wchodził w nią. Także w innych, czasem bardzo zajadłych sporach, którymi usiana jest wczesna historia Karmelu reformowanego, zachowywał postawę pogodnego dystansu, z którego pozycji z czasem proponował trafne i adekwatne do okoliczności rozwiązania. Niestety, niezbyt chętnie był słuchany i mam wrażenie, że do dziś to się nie zmieniło.
Jeśli już doszukiwać się jakichś momentów krytyki, to – mówiąc o kaznodziejach – Jan rozważał, dlaczego ich słowo nie trafia, gubi się gdzieś na linii kaznodzieja–słuchacz. Uważał, że dzieje się tak, bo ludziom, którzy głoszą, brak rzeczywistego doświadczenia Boga albo sami nie przeżyli tego, co głoszą. Ba, mówił, że zachodziła możliwość, że głosili oni jedno, a robili drugie. Używał w tym wypadku słów kategorycznych i mocnych: „Bóg się brzydzi takimi ludźmi, którzy innych ucząc Prawa Bożego, sami go nie zachowują; tymi, którzy głoszą innym ducha dobrego, a sami go nie mają” (Droga na Górę Karmel III, 45, 3). To dotyczy także wszystkich innych form przepowiadania, w tym książek, czasopism, konferencji i rekolekcji, czyli tego, co możemy nazwać kanałami głoszenia Słowa Bożego i nauki Magisterium Kościoła w sensie szerokim. W tym też możemy upatrywać korzeni wewnętrznego kryzysu, który mamy dzisiaj – oczywiście poza wieloma innymi okolicznościami. To jeden z nielicznych fragmentów, w których Jan dokonuje otwartej krytyki.
Inny znajdujemy na kartach jego ostatniego, w pełni dojrzałego dzieła – Żywego płomienia miłości – w którym pisze, że istnieje wielka potrzeba wykwalifikowanych ludzi do prowadzenia dusz w Kościele, ludzi posiadających nie tylko formację na polu teoretycznym, ale przede wszystkim praktyczne, egzystencjalne doświadczenie Boga i Jego dróg. A to po to, by te dusze dzięki ich wsparciu mogły dojść do pełni rozkwitu i przynosić obfity owoc w życiu Kościoła. Uważa, że popełnia się tu dużo błędów, ponieważ nawet dobre wykształcenie teoretyczno-teologiczne duchownych nie gwarantuje zrozumienia procesów w wyższych stadiach rozwoju duchowego. Im pod tajemniczym prowadzeniem łaski Bożej mogą podlegać nie tylko zakonnicy, ale także ludzie świeccy, wobec których sam święty sprawował posługę towarzyszenia duchowego.
Są więc u Jana takie akcenty krytyczne, ale są one drugorzędne. On wskazuje na rzeczy pozytywne.
Na przykład?
Jest w pismach Jana od Krzyża taki rozdział, do którego często wracam. Po raz pierwszy przeczytałem go, gdy miałem 16 lat. Wtedy mnie zachwycił. To jest końcówka komentarza do 28 strofy, a właściwie wprowadzenie do strofy 29 jego wspaniałej Pieśni duchowej (którą ułożył właśnie w czasie uwięzienia w Toledo!). Jan mówi tam o czymś, co – moim zdaniem – powinno być bardziej znane w myśleniu o istocie Kościoła w dobie dzisiejszego kryzysu. Wydaje się, że są to reminiscencje średniowiecznego dziełka Liber Dominus vobiscum św. Piotra Damianiego, który uważał, że każda dusza jest jakby mikrokościołem i posiada duchową moc, dzięki której nawet w samotności przez wewnętrznie dokonywane akty miłość jest władna oddziaływać na życie całego Ciała Mistycznego Chrystusa. To przepiękne słowa:
„[…] Odrobina tej czystej miłości jest bardziej wartościowa przed Bogiem i wobec duszy i więcej przynosi pożytku Kościołowi niż wszystkie inne dzieła razem wzięte, chociażby się nawet zdawało, że dusza nic nie czyni. [...] Wielką zatem szkodę wyrządziłoby się duszy, mającej już nieco z tej jedynej w swym rodzaju miłości, jak również Kościołowi, gdyby się ją zajmowało choćby na krótki czas zewnętrznymi sprawami i czynnościami, nawet gdyby one były wielkiej wagi. Jeśli bowiem sam Bóg zaklina, by jej nie budzono z tej miłości, któż się odważy to uczynić, a zostanie bez nagany? Przecież dla tej miłości zostaliśmy stworzeni” (Pieśń duchowa 28, 2-3).
I na koniec jedna z ważniejszych przestróg, jakiej nieco dalej w tym samym rozdziale udziela św. Jan od Krzyża, a dobrze byłoby ją wyeksponować, uczynić donośną i wzmocnić jej wydźwięk także we współczesnym Kościele i w naszym osobistym życiu duchowym:
„Niech się zastanowią ci, których pożera gorączka działalności i którzy myślą świat wypełnić swym przepowiadaniem i dziełami zewnętrznymi, że o wiele więcej pożytku przynieśliby Kościołowi i o wiele milsi byliby Bogu, nie mówiąc już o dobrym przykładzie, jaki by dali, gdyby połowę tego czasu poświęcili na modlitwę i przestawanie z Bogiem, chociażby nie doszli do tak wysokiego stanu jak dusza, o której mówimy. W takim przestawaniu z Bogiem o wiele skuteczniej i z mniejszym trudem dokonaliby dobra jednym czynem niż tysiącem, a to dla zasługi modlitwy i energii duchowej w niej zdobytej. Inaczej bowiem wszystko jest jak uderzanie młota czasem z małym albo żadnym skutkiem, a czasem nawet ze szkodą. Niech nas Bóg strzeże przed zwietrzeniem soli (Mt 5, 13)”.
Św. Jan od Krzyża jest doktorem Kościoła. Może trzeba mu znaleźć pracę w Kościele - szpitalu polowym, o którym mówi papież Franciszek?
Takich doktorów w polowym szpitalu Kościoła potrzeba nam pilnie i w każdej ilości, by leczyć wewnętrzne rany Kościoła i całej ludzkości. Medyk, znając anatomię ludzkiego ciała i jego możliwe patologie, w oparciu o swoją wiedzę i doświadczenie, jest w stanie zastosować skuteczne remedium i przywrócić zdrowe funkcjonowanie organizmu. Analogicznie doktorzy Kościoła, poznawszy dogłębnie duchową anatomię Ciała Mistycznego – w sobie samym jako mikrokościele, dostrzegając Jego rzeczywistą naturę i odczuwając Jego dolegliwości – są w stanie zaproponować odpowiednią dlań terapię w celu odrodzenia zdrowej tkanki. Nie zapominajmy jednak, że Kościół, jakkolwiek nie byłby poraniony i oszpecony grzechami swych członków, zawsze ma zdrową Głowę – Chrystusa. I to dzięki zjednoczeniu z Nim – jak w eschatologicznych tonach poucza Doktor nocy i miłości – „Kościół będzie uczestniczył w samej piękności Oblubieńca w dzień Jego triumfu, gdy ujrzy Boga twarzą w twarz (Pieśń duchowa 36, 5).