Niezmiennie mnie fascynuje. I irytuje. Kto? Święty Wojciech.
Niezmiennie mnie fascynuje. I irytuje. Kto? Święty Wojciech. Dobrze urodzony, świetnie wykształcony, wyświęcony na pierwszego pochodzącego z Czech biskupa Pragi. To jednak, co mogło być jego siłą, stało się zalążkiem klęski. Bo nikt nie jest prorokiem w swoim własnym domu. Władca i możni nie traktują go poważnie, duchowni nie akceptują, wierni nie słuchają. Widząc beznadziejność swojej sytuacji, św. Wojciech udaje się do Rzymu z prośbą o zwolnienie go z urzędu. Ponieważ nie uzyskuje na to zgody, dlatego chcąc nie chcąc wraca do Pragi i od razu dostaje się w sam środek politycznych rozgrywek. Jego rodzinny gród zostaje spalony, bliscy wymordowani, a on sam ucieka przed śmiercią do Polski. Ma w tym momencie przeciw sobie wiernych, możnowładców, duchowieństwo, nawet papieża, któremu przedstawiono całą sytuację jako porzucenie biskupich obowiązków. Niebawem dołączą do tego grona także Prusowie, którzy zabiją św. Wojciecha w trakcie prób ich ewangelizacji. Jest kwiecień roku 997, nasz patron ma wtedy 41 lat i pasmo klęsk na koncie. A jednak to on zostaje głównym patronem Polski. To oczywiście zasługa dyplomatycznej gry Bolesława Chrobrego, ale… z perspektywy dziejów jest w tej decyzji coś profetycznego. Nierozumiany, opuszczony, wewnętrznie rozdarty między wiernością Bogu a politycznym pragmatyzmem – jakiego innego głównego patrona moglibyśmy oczekiwać?