107,6 FM

Ciemnogród?

Czytam tu i ówdzie oburzone głosy: toż to średniowiecze… Słychać też napomnienia, ba okrzyki zgrozy – przecież mamy XXI wiek…

Jak należy rozumieć te pełne rozżalenia, a niekiedy i wściekłości skargi? Na pewno nie tak, że przecież ponad wszelką wątpliwość górujemy nad wiekami średnimi postępem technologicznym, a tu… Górujemy - to oczywiste. Idzie więc raczej o to, co stanowi tkankę społeczną i kulturową jakiejś epoki, to ona ma decydować o jej całościowej ocenie. I jak my, żyjący w XXI wieku mamy akceptować średniowieczne praktyki? Ależ nie – o to nie ma sporu, chyba, że ktoś chce pójść na łatwiznę i ustawić sobie dyskutanta na z góry straconej pozycji. Otóż tak, bez dwu zdań, miało średniowiecze swoje ciemne strony. I doprawdy, nie ma powodu by to kryć. Tyle, że dzisiaj,  jak miałem się okazję nieraz przekonać, wiedza o średniowieczu ogranicza się do funkcji epitetu. Felieton to nie akademicki wykład - posłużę się więc ilustracją o tyle, zda mi się, trafioną, że ona sama stała się często dzisiaj używaną, złowrogą metaforą. Mowa   o tzw. polowaniach na czarownice, ba, o paleniu czarownic. Idę o zakład, że jeśli nie wszyscy, to zdecydowana większość kojarzy palenie czarownic z epoką średniowiecza. Jak rozumiem udokumentowane świadectwa historyków [np. Brian P. Levack, „Polowanie na czarownice w epoce wczesnonowożytnej” Ossolineum 1991, Robert Thurston, „Polowania na czarownice. Dzieje prześladowań czarownic w Europie i Ameryce północnej”, PIW 2008], powiadamiające szeroką publiczność o tym, że wielkie europejskie polowanie na czarownice osiągnęło szczyt pod koniec wieku XVI i na początku XVII, można zbyć wzruszeniem ramion. Wreszcie, po pierwsze, kto dzisiaj czyta książki, tylko zdecydowana mniejszość, po drugie zaś - „jaka jest prawda, wszyscy wiemy i żadne fakty tego nie zmienią”. I jeszcze jeden epitet – ciemnogród, słowo znane i z politycznych przemówień, i spod budki z piwem. No właśnie – ciemnogród. Kiedy dwóch pisze to samo, to nie zawsze ich pisanie oznacza dokładnie to samo. Nie należy, na przykład, mylić dzieła pastiszu i parodii. Ważny jest  też kontekst powstania i publikacji dzieła. I tak Stanisław Kostka Potocki pisząc dawno, dawno temu, bo jeszcze przed rozbiorami „Podróż do Ciemnogrodu” nie zostawiał na tradycjonalistach suchej nitki – to dobre prawo każdego autora. Książka Potockiego jest dzisiaj klasyką, klasyką, której przesłanie nie każdemu musi się podobać, ale to jednak klasyka.  Kiedy w roku 1953 Konstanty Ildefons Gałczyński nawiązując do dzieła Potockiego opublikował pamflet „Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu” to czytając utwór wybitnego Poety warto wziąć pod uwagę kontekst nie tylko – powiem po filologicznemu - intertekstualny, ale także historyczny. Celowo pomijam kwestie światopoglądowe, Gałczyński to twórca, o którym mawiano:  „ni marksista, ni katolik, tylko alkoholik”. Dobra – jaki zatem był ów kontekst historyczny krytyki polskiego tradycjonalizmu? Otóż kontekst ten daje się zamknąć w jednym słowie – stalinizm.  Pisał marksistowski filozof Kroński w liście do Czesława Miłosza: „Że większość jest jeszcze przeciwko nam, to dlatego mamy zrezygnować z takiej szansy historycznej. My sowieckimi kolbami nauczymy ludność tego kraju myśleć bez alienacji”. I dalej – „Opozycja musi zostać zdławiona... zdławiony powinien być antyintelektualizm polski, romantyzm, sentymentalizm, ksenofobia i katolicyzm...” O, katolicyzm to już pewnie szczególnie powinien był zostać wówczas zdławiony. A zadanie – uwaga ironia! -  bo przecież jak pisał Kroński, w 1948 roku, podkreślam - w 1948 roku, prawica podnosi głowę, a Kościół to już po prostu szaleje... Przejrzyjcie Państwo podręczniki historii, poczytajcie, jak też wtedy, w zaciskających się kleszczach stalinizmu, szalał Kościół Katolicki... Ale jaka jest prawda, to wiedział i mógł głosić Kroński i jemu podobni. I żadne fakty tego nie mogły zmienić. Zresztą – po co miałyby zmieniać, skoro wszystko „walka nowego, postępowego”, ze „starym, konserwatywnym” tak pięknie przedstawiana była w socrealistycznych wypocinach, których już niewiele lat później tak bardzo wstydzili się stalinowscy wazeliniarze pióra. A dzisiaj? No cóż – „Nie gardźcie rolą agitatora i propagandysty”, jak zachęcał postępowych twórców czołowy polski stalinowiec Jakub Berman w 1951 roku na naradzie poświęconej twórczości artystycznej. Postępowej twórczości artystycznej, popierającej postęp społeczno-polityczny, rzecz jasna.  A zadania agitatora nie były wcale łatwe. Wspomina Barbara Niziurska, jak to późniejszy wybitny pisarz, w latach 50-tych ubiegłego wieku, nieopierzony debiutant, Edmund Niziurski, dostał zlecenie na napisanie reportażu o tworzonych wówczas spółdzielniach produkcyjnych. Pojechał więc z narzeczoną i przyjacielem na wieś i zaczął na zebraniu przekonywać o dobrodziejstwach spółdzielczości. Chłopi wstali i krzyknęli: „My wam damy spółdzielnię  produkcyjną!”. I pogonili niewczesnych agitatorów. Jak widać niełatwa bywała rola propagandzisty – dzisiaj łatwiej propagandystom kusić, by odwołać się do znanego wersu z wiersza Zbigniewa Herberta.  

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama