107,6 FM

Służba zdrowia

Niedawno rozmawiałam ze znakomitym kardiochirurgiem - prof. Marianem Zembalą. Głównie o tym jak się czuje dotknięty chorobą, bo ponad pół roku temu podczas konferencji naukowej w Paryżu przeżył udar.

Dzięki intensywnej rehabilitacji, bo ćwiczy jak sportowiec po sześć godzin dziennie, odzyskał władzę w prawej połowie ciała. Wierzy, że nie tylko wysiłek fizyczny pod kontrolą specjalistów, ale też mobilizacja wewnętrzna i motywacja są niezbędne do wyzdrowienia. Niesamowite jest to, że Pan Profesor wrócił do pracy. W poniedziałki można go zastać w Śląskim Centrum Chorób Serca - klinice, którą kieruje. Konsultuje wtedy tzw. "trudnych pacjentów". Sam chory nie zapomina o innych chorych. Kiedy powiedziałam, że nie raz byłam świadkiem, jak całe dnie poświęcał cierpiącym w szpitalu, bo nawet po godzinach, można go było zobaczyć jak chodzi od łóżka do łóżka, przerwał mi: "Teraz chodzę do nich w snach". Te słowa mogłyby stać się mottem pracy każdego lekarza: "Tak kocham moim pacjentów, tak chcę z nimi przebywać, że nie wystarczy mi ich obecności w dzień; potrzebuję też troszczyć się o nich w nocy, dlatego chodzę do nich w snach". Pan Profesor, póki co, bo mam nadzieję, że niebawem to się zmieni, porusza się na wózku. Ale cały czas każdą myślą jest z chorymi, którzy są dla Niego całym światem. Jego zachowanie można bez przesady nazwać heroicznym, bo przecież podejmując zawodową aktywność eksploatuje się, narażając swoje zdrowie. On sam uznaje, że to naturalne, że robi swoje, poświęcając się temu, co stanowi oczywistą powinność lekarza.

A teraz opowiem Państwu o innym spotkaniu z lekarzem. Kilka dni temu znienacka trafiłam na ostry dyżur do powiatowego szpitala. Był wieczór, ale w poczekalni oddziału dziennego czekający tłoczyli się jak na przystanku w godzinach szczytu. Niektórzy siedzieli z podłączonymi kroplówkami, inni już od kilku dobrych godzin czekali na zabieg chirurgiczny, interwencję ortopedy, albo wypis. Drzwi do pomieszczenia były zamknięte i chory mógł stąd wyjść jedynie wypuszczony przez pielęgniarkę, która przedtem wyjmowała mu wenflon z żyły, bo wkłuwano go każdemu, komu tu udzielano pomocy. Kiedy zapytałam sanitariusza kiedy zostanę przyjęta usłyszałam rzucone w biegu: "Dziewięciu przed panią coś boli, trzeba czekać". Po pół godzinie zajęła się mną pielęgniarka, która standardowo pobrała mi krew i wykonała ekg, usprawiedliwiając się, że dziś tu okropny młyn. Ona jedna w ciągu sześciu godzin czekania zapytała mnie jak się czuję. Po jakimś czasie przyszedł pan doktor i zajął miejsce przed komputerem w dyżurce. Teraz wszystko jest w komputerach więc pewnie odczytywał wyniki konsultowanych pacjentów. Ośmieliłam się go zapytać kiedy udzieli mi porady. Długo szukał moich papierów na biurku, a potem stwierdził, że przede mną w kolejce jest siedem osób i muszę swoje odczekać, bo tego w żaden się nie przeskoczy. Zapomniałam dodać, że w poczekalni siedziało trzech mocno pijanych, zaniedbanych mężczyzn z zakrwawionymi opatrunkami na rozbitych głowach. Śmierdzieli moczem, wódką i niemytymi ciałami tak, że bardziej zadbana część chorych skupiła się w jednej części poczekalni, a licytujący się w przeklinaniu zaistniałej sytuacji zajmowali tę większą. Zapytani przez kogoś co im się stało powiedzieli, że pobili się butelkami. Było grubo po 22-drugiej kiedy siedząca obok mnie pani, która przyszła tu po poradę przed 18-tą, dowiedziała się, że zapomniano jej pobrać krew i będzie musiała czekać kolejne dwie godziny na wyniki. Nikt jej nawet za to nie przeprosił.

Dwie sytuacje jakby z dwóch różnych światów. Personel powiatowego szpitala pewnie by się tłumaczył małą ilością pracowników, trudnymi warunkami lokalowymi, nadmiarem zadań, bo zwożą mu na dyżurze potrzebujących pomocy z całej okolicy. Nic jednak nie może usprawiedliwić braku zainteresowania i uważności niezbędnych by pracować w służbie zdrowia. Bo w końcu skądś się wzięło to określenie - służba zdrowia. Ale po odpowiedź czym ona jest naprawdę trzeba się zgłosić do prof. Zembali.

 

 

« 1 »

Zapisane na później

Pobieranie listy

Reklama