O Matce Bożej w Tatrach mówi się, że patronuje szczęśliwym powrotom. W kaplicy na Wiktorówkach ta prawda nabiera duchowego wymiaru. Nawet największy grzesznik może przecież kiedyś… powrócić.
Do tego sanktuarium nie trzeba się za bardzo wspinać, chociaż położone jest w sercu gór. Nie chodzi o to, że stoi ot tak, przy drodze, po której panie w szpilkach i panowie w lakierkach spacerują, ale jak na góry warunki są wyjątkowo łaskawe. W pewnym sensie schodzi się do niego. Z Rusinowej Polany.
Środek lata, upał niemiłosierny, na Wiktorówkach tłumy. Trwa Eucharystia, odprawiana, jak to zazwyczaj u dominikanów, w samo południe. Przed otwartymi drzwiami sznur, a na nim kartka z prośbą, by na prywatną modlitwę przyjść po Mszy Świętej. Trudno się dziwić. Miejsca w kaplicy jest naprawdę niewiele.
Nieślubne dziecko wizjonerki
To nie jest historia jak ze świętego obrazka – sielski oleodruk, mała pastereczka, śnieżnobiałe baranki. Tu to nie pasuje. Owszem, Marysia Murzańska pasła owce, gdzieś się jej zapodziały i ruszyła na ich poszukiwanie. To wówczas zobaczyła Matkę Bożą. Ale zarówno jej los, jak i okoliczności, w których to wydarzenie miało miejsce, były raczej dramatyczne. Opisał je dominikanin o. Józef Puciłowski: „Wszystko, co otaczało kilkunastoletnią dziewczynkę na Rusinowej Polanie: ludzie z ich zapewne wielką topornością, aura groźnych burz, deszczowych nocy, strachem napawający szept lasu, było czymś mało odpowiednim dla dziecka”. Był rok 1860, wizjonerka miała 14 lat. „Matko Boża, gdzie moje owieczki?” – wołała. To wówczas na jednym z drzew pojawiła się „piękna Pani”, która obiecała jej, że owce odnajdzie. I dała trzy polecenia. Między innymi to, że ma napominać grzeszników i wzywać ich do pokuty za stare grzechy. Jedenaście lat później powierniczka Maryjnego przesłania, wówczas już pracownica karczmy, urodzi martwe nieślubne dziecko. Rok później wyjdzie za mąż, a trzy lata później… umrze. Półtora tygodnia po urodzeniu chłopca, który będzie żył tylko kilka dni. Ojciec Puciłowski skomentował jej życie tak: „Przez ten los, który zdawało się na ludzki rozum pokrzywdził ją – ciężkie dzieciństwo, niełatwa praca w karczmie, nieślubne dziecko, śmierć w młodym wieku – Maria Murzańska nie pasuje do pobożnych schematów, ale jest bliska człowiekowi codzienności: jakże często mającemu pogmatwane życie, a przecież chcącemu być wiernym Bogu”.
Turysta czy pielgrzym?
Po zakończonej Mszy św. ludzie modlą się przed ustawioną w głównym ołtarzu niewielką figurką Maryi. Królowa Tatr ma w ręce berło, na głowie koronę. Taką Ją widziała Marysia, która jako dorosła kobieta zobaczy podczas procesji podobny wizerunek Maryi na jednym z feretronów. Na wskazane przez nią miejsce spotkania z Matką Bożą przychodzili modlić się górale. W końcu XIX stulecia ktoś zbudował kapliczkę, w której postawiono figurkę. Stoi tu do dziś.
Gasną światła, wnętrze niewielkiej kaplicy wydaje się jeszcze mniejsze. Wypełniają je kolejni turyści, pielgrzymi… Czekam na kustosza sanktuarium, który zaraz po Mszy usiadł w konfesjonale. Ludzi coraz więcej. Niektórzy siadają na ławach na zewnątrz, inni zbliżają się, wchodzą do przedsionka kuchni i nalewają herbatę. Zaraz, zaraz, coś mi to przypomina, myślę. A, no tak! Miniatura całego Kościoła! Jedni z dystansem, inni przychodzą tylko po to, by się posilić przed dalszą drogą, a tylko nieliczni pragną doświadczyć prawdziwego spotkania. – Dużo tu ludzi przychodzi? – pytam o. Mateusza Jacukiewicza, kiedy w końcu wychodzi z konfesjonału. – Bardzo dużo – odpowiada. – W tygodniu uczestniczą w Eucharystii w południe, w niedzielę odprawiamy tu cztery Msze św. A na Pasterkę przychodzi od 1,5 tysiąca do kilku tysięcy ludzi, i to z połowy Polski. Słyszałem o kimś z Poznania, kto w Wigilię wcześnie je wieczerzę, po czym wsiada w samochód, przyjeżdża tutaj i uczestniczy w Pasterce. Po niej od razu wraca do domu.
Pytam o konfesjonał. – To jest temat rzeka, specyfika tego miejsca – odpowiada kapłan. – Przydarzyło mi się spotkanie z człowiekiem, który w pewne wakacje, idąc górskim szlakiem, dotarł na Wiktorówki jako turysta. Rok później przyszedł tu znowu, twierdząc, że przez ostatnie miesiące nieustannie chodziła mu po głowie myśl, by wrócić i się wyspowiadać. Takich historii było więcej, zapytaj moich poprzedników – mówi dominikanin. Pytam więc. Ojciec Cyprian Klahs opowiada o kobiecie, która pewnego dnia weszła do kaplicy w trakcie Mszy św. Daleko jej wtedy było do Kościoła. Po Eucharystii odmawiano litanię do Matki Bożej. Wśród wezwań znalazło się: „Matko szczęśliwych powrotów – módl się za nami”. Ta kobieta odebrała je bardzo osobiście, jako… wezwanie do powrotu do Boga. – Nie są to jakieś wielkie objawienia – komentuje o. Cyprian. – Można jednak odnieść wrażenie, że Pan Bóg przemawia tu indywidualnie do sumienia. Czasem ludzie przychodzą jako turyści, a odchodzą jako pielgrzymi.
Legendy i śleboda
Siedzimy w kuchni, jemy oscypka i pijemy kawę. Wielkie metalowe czajniki służą braciom do gotowania wody na herbatę dla licznych gości. Stoją na starym piecu opalanym drewnem. – Tu nie ma elektryczności? – dziwię się. – Troszeczkę jest, są dwa panele fotowoltaiczne, mamy też agregat, ale do sieci podłączeni nie jesteśmy – odpowiada dominikanin. – Tak naprawdę dopiero tu człowiek dowiaduje się, co to znaczy, że nie ma prądu. Kiedy nie można ot tak naładować telefonu komórkowego – dodaje. „Co za błogosławieństwo” – myślę, ale nie daję po sobie poznać. Pytam natomiast o czarno-białą fotografię, która wisi nad stołem.
– To słynna „babka” – Aniela Kobylarczykowa, ikona Rusinowej Polany, gdzie miała szałas, w którym prowadziła amatorskie schronisko – opowiada zakonnik. – Na strychu nocowała studentów. Mnóstwo ludzi u niej spało, więc mnóstwo ludzi ją znało. Jej gościem był też Karol Wojtyła. Różne są wersje tej historii, ale jedna z nich podaje, że kiedy usiadł pod jej szałasem, zapytała: „Napilibyście się herbatki, co?”. „A napiłbym się” – odpowiedział. „To macie tutaj wiaderka i idźcie do potoka po wodę”. Wstał i poszedł. Kiedy po latach studenci zaczepiali ją, pytając, czy wie, komu kazała nosić wodę, babka ponoć odpowiadała: „No widzicie, róbcie tak jak on i też wysoko zajdziecie. Macie tu wiaderka i idźcie po wodę do potoka” – śmieje się o. Mateusz. Faktycznie, legend naczytać się można mnóstwo, różne znalazłem wersje historii z kard. Wojtyłą i Anielą Kobylarczyk, wszystkie jednakowo urocze i zabawne. Coś w tym jest, że na Podhalu legendy brzmią jakby ciekawiej. Dostrzegam, z jakim ogromnym szacunkiem dominikanin rodem z Warszawy mówi o góralach. O ich prawości, twardym charakterze. I o tym, co powszechnie znane jest jako góralska „śleboda”. Kaplicę zbudowano nielegalnie, takie to były komunistyczne czasy. Na pytanie sędziego, czemu budowali, skoro nie było pozwolenia na budowę, budowniczy odpowiedzieli: „Ano nie było, to trza było zbudować!”.
Z koronami Matki Bożej było podobnie, choć już w innych czasach. Historia opisana przez Tomasza Wasilczuka, a opowiedziana przez Jaśka Pawlikowskiego, prezesa Koła Związku Podhalan z Małego Cichego, brzmi niesamowicie: „Pojechaliśmy do Ojca Świętego z prośbą o koronację – mówi Jasiek. – Pojechaliśmy jak należy, po góralsku ubrani, i gwarą prosimy Ojca Świętego o koronację. A Ojciec Święty, przechodząc również na gwarę, mówi: »Jedźcie ze swoją prośbą do waszego gazdy Macharskiego«. Tak też uczyniliśmy. Zajechaliśmy i powiedzieliśmy: »Księże kardynale, Ojciec Święty kazał Matkę Boską Jaworzyńską koronować!«. I tak się stało. Wiele miesięcy później byliśmy z pielgrzymką u Ojca Świętego. Ojciec Święty rozpoznał mnie i zapytał: »Jak załatwiliście sprawę koronacji u gazdy Macharskiego?«. »Powiedzieliśmy, że Ojciec Święty kazał koronować!« – odparłem. Ojciec Święty śmiał się i powiedział: »Tak właśnie trzeba z księdzem kardynałem rozmawiać«”.
Koronacja odbyła się 2 sierpnia 1992 roku. W kronice Wiktorówek napisano, że nie dało się policzyć wszystkich obecnych, ale Komunii Świętych rozdano 10 tysięcy. „Wypadków chorobowych nie było, z wyjątkiem dziewczynki, którą zabolał ząb”. W dekrecie kardynał napisał: „Matka Boża Jaworzyńska – królująca otaczającym Jej sanktuarium górom i okolicy oraz zamieszkującej tam ludności i licznym turystom – w szczególniejszy sposób zwana jest »Ucieczką grzeszników«, wyjednującą u swego Syna Jezusa Chrystusa dar pokuty i nawrócenia”.
U źródła pamięci
Jak w każdym świętym miejscu, na Wiktorówkach nie brak źródełka. W tak upalny dzień ustawia się do niego kolejka. Ludzie piją, nabierają wody do bidonów. Pytam o. Mateusza o historię źródła. – Pewna gaździna miała sen – opowiada. – Przyśniło się jej, gdzie trzeba kopać, i… zgłosiła do tej pracy swojego męża, bo jakżeby inaczej. Wiele osób, pijąc tę wodę i modląc się z wiarą do Matki Bożej, doznawało uzdrowienia – dodaje dominikanin. Na otaczających źródło murach widać tabliczki z imionami i nazwiskami. – To miejsce nazywamy ścianą pamięci. Tych, którzy w górach stracili życie, i tych, którzy je górom poświęcili – komentuje zakonnik.
Upał powoli zaczyna odpuszczać. Część turystów wraca na Rusinową Polanę, z której rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków w całych Tatrach. Dzieci z rodzicami, zakochane pary, grupy przyjaciół… rozmaici i różni, pewnie z całej Polski. Trudno tam, na dole, znaleźć nawet miejsce do zaparkowania samochodu. A mnie przychodzi do głowy zupełnie inny rodzaj cudu. Prawdziwy cud, jakim jest nawrócenie. Na Wiktorówkach, których historia rozpoczęła się od zagubionych owiec. Małe. Maleńkie. Mikroskopijne wręcz sanktuarium. Gdzież mu tam do wielkości Częstochowy czy Lourdes… Jak kropla, źdźbło w stogu siana. Kropka na końcu mądrego zdania. Taka niby nieważna, a bez niej zdanie nie byłoby dokończone. Zawsze można by je jakoś inaczej zakończyć. Mnie ta kropka najbardziej pasuje do zdania: „Możesz powrócić”. Zawsze możesz. •